3/23/2015

21# Tchórz, głupiec i wariat

— Imponujące – pochwalił mnie nieszczerze Sanada. – Jakby kiedy przyszło komu do głowy robić listę największych głupców, znalazłabyś się w pierwszej dziesiątce. W dziesiątce, powtarzam, bo jednak naoglądałem się dość filmów z Internetu, żeby nie wydać surowego osądu, według którego byłabyś u szczytu takiej listy.
— I czego ty teraz ode mnie oczekujesz? Mam ci podziękować, że nie jestem największym głupcem, tylko takim… średnim?
 — Ach, nie wiem! – ciągnął ze smutkiem. — Nie wiem, czego chcę od życia. Trudno się naprędce zdecydować ze świadomością rychłej śmierci.
 — Skończ filozofować. – Poprawiłam temblak, nie oderwawszy wzroku od drzwi. Stół, pod który wpełzliśmy nie był zbyt duży, więc i miejsca pod nim nie wystarczało na dwie osoby. Ponadto Sanada wylewnie przypominał mi, że jestem wszystkiemu winna, okazując strach nadzwyczaj przejrzyście jak na mężczyznę. Przy rozdygotanym, przelękłym towarzyszu czułam się niczym rycerz w srebrnej zbroi, wyrywający z opresji marudną księżniczkę. — A i owszem, to mnie zawdzięcza się obecną sytuację – przyznałam się potulnie do winy, ale w moim głosie królował gniew. – Możemy wrócić do tego, kiedy będzie po wszystkim? To nie jest odpowiednia chwila. Jakbyś nie zauważył, za drzwiami węszy dwójka bydlaków. Byłoby super, gdybyś nie ułatwiał im śledztwa. 
 — Jak będzie po wszystkim? Jak zleją nas na kwaśnie jabłko, wyrzucą zwłoki przez okno – moje zwłoki – bo twoje ciało do czegoś się im jeszcze nada. Nie ma bata, Heroine! Teraz jest najlepszy moment na uświadomienie ci, jak kurewsko namieszałaś. – Nagle Sanada zaczął się niemiłosiernie wiercić. Zanim zwróciłam się do niego z upomnieniem, wynurzył z tylnej kieszeni telefon. — Dzwonię do niego – oświadczył. – Dzwonię do niego, czy tego chcesz, czy nie, Heroine!
 — Świetnie, ale dzwoń sobie ciszej – poprosiłam sucho.
Oczywiście w moim środku coś się zadziało. Organizm zawsze jakoś reagował na wzmiankę o Sasuke – czy to za pośrednictwem żołądka, czy serca. Dał mi do zrozumienia nieprzyjemnym uczuciem w brzuchu, że wspomniana osoba coś dla mnie znaczy, po czym szybko skończył takiego rodzaju działalność i wszystko szlag trafiało.
Kochanie kogoś było… dziwne.    
Zza drzwi rozlegały się wrzaski bydlaków – naprzemiennie krzyczeli wymyślone dla mnie przezwisko i składali niemądre propozycje, które obiecywały, że jeżeli dobrowolnie się ujawnimy, będą dla nas bardziej łaskawi. Deidara zażartował wtedy coś o połamanych kościach, ale w odpowiedzi nie zabrzmiał żaden śmiech.
— Sasuke! – Wzdrygnęłam się na dźwięk ożywionego głosu Sanady. – Nie wkurzaj się ani nie zadawaj niepotrzebnych pytań, ja… — uciął, by nabrać powietrza. – T-to skomplikowane. Nie byłem z tobą całkiem szczery i… Boże, pomóż nam. Ona wysyła nas na jakieś misje samobójcze, stary. Ja… — Znów gwałtownie urwał, pociągając nosem. Nie widziałam w ciemnościach, ale jego drżące ramiona podpowiadały mi, że płacze. Ożeż…
— Sanada.
Czułam na sobie jego spojrzenie. Nie miałam pewności, że to zauważy, ale dodałam mu otuchy uśmiechem.
Pochłonęła nas cisza.
Deidara i Sasori nie zamilkli, nadal zuchwale nas nawołując.  
— Sanada?
Sanada zamarł z telefonem przy uchu. Wymacałam jego twarz i badawczo zaczęłam przesuwać po niej opuszkami palców — od zewnętrznego kącika oka, przez policzek, aż do ust. Wyczułam wówczas, że są lekko rozchylone.
— Ej, co się dzieje? – zapytałam go szeptem, cofając rękę. Moje serce rozpędziło się jeszcze bardziej. – Zaczynam się bać, Sanada. Zaczynam się, kurwa, bać.
— Nie klnij. To nie przystoi dziewczynie.
— Co się…
Sanada odciągnął telefon od ucha jak na zwolnionym nagraniu wideo. W moim brzuchu obudziło się coś, odpowiadającego za złe przeczucia.
— Co się stało? – spytałam cicho. Miałam dziwne wrażenie, że tłumiąc wydawane odgłosy, należy jednocześnie tłumić wszystko inne, łącznie z uczuciami. Wyglądałam więc normalnie, pomimo obłędu w moim środku.
Sanada zamrugał kilka razy oczami, nienaturalnie szybko. 
— Już tutaj jestem – powiedział tylko.
Prędko zorientowałam się, że są to przytoczone słowa Sasuke. W zupełnym szoku, niedyspozycji, dekoncentracji i wielu innych rzeczy, działających na moją niekorzyść, myślałam: co dalej?   
— Widocznie skojarzył fakty szybciej niż przypuszczaliśmy.
— Niż przypuszczałaś – przypomniał mi Sanada, znowu się wiercąc. – Ja tylko spełniałem życzenia pewnego popaprańca. Robiłem wszystko tak, jak chciałaś, Heroine. Jasny gwint. – Nerwowo zerknął na komórkę w ręku. Usiłował odnaleźć się w całym zamieszaniu. – Ten wariat ma jakieś zdolności do teleportacji, czy co? Ty jesteś w dziesiątce głupców, od w dziesiątce dziwaków. I basta.
A ty w dziesiątce tchórzy, pomyślałam, chcąc się odgryźć, lecz  pora nie wydawała się odpowiednia. Musiałam zaakceptować, że Sanada do herosów nie należy i, rzecz jasna, nie robić mu z tego powodu wyrzutów – w końcu ostrzegał mnie przed bydlakami i na każdym kroku okazywał niechęć wobec moich idiotycznych… misji samobójczych, jak poprzednio zostało to ładnie nazwane.
 — Nie szerz mi tu swoich chorych teorii – powiedziałam więc tylko.
 — Mamusiu, zabierz mnie stąd – gderał żałośnie, znów bawiąc się światłem latarki.
 — Naprawdę to powiedziałeś?
 — Naprawdę.
 — Przy dziewczynie?
 — Ładna mi z ciebie dziewczyna! Świntuch jesteś, nie dziewczyna! Niewychowany, zuchwały świntuch, nie-dziewica, która nawet porządnie chusteczki nie użyje. Jeszcze się nie boi! Widział to kto! Za moment pójdziemy na rzeź, a ty klęczysz tu spokojnie, wypinasz dupsko w moją stronę i myślisz, że jakieś lubieżne myśli poprawią mi humor. Ano nie, głupia babo. Może gdybyś dała chociaż pomacać…
Nie wytrzymałam. Energicznie, z głośnym plaśnięciem, zakryłam dłonią jeden z jego policzków, decydując się na odważny gest zbliżenia, centymetr po centymetrze. Kiedy nasze nosy były bliskie zetknięcia, uznałam, że tyle wystarczy.
— Słuchaj – zaczęłam cichutko, wymuszając na sobie spokój pocieszyciela. – Przepraszam, że musisz tutaj być. To moja wina, w calusieńkiej całości, moja wina i tylko moja! Ale Sanada, jeżeli w tej chwili się nie uspokoisz, skreślisz nasze szanse na wyjście z tego w jednym kawałku. Jeśli zaś przez chwilę usiedzisz w milczeniu, istnieje prawdopodobieństwo, że… jakoś to przetrwamy. Może jestem w dziesiątce głupców, ale ze mną jakoś zawsze da się przetrwać. Wszystkie niebezpieczeństwa, które ściągam na siebie i innych. Ja też się boję…
 — Też? Ja się nie boję – fuknął. Słyszałam i czułam – przede wszystkim czułam – jak nierówno i szybko oddycha. Po tym jak mi przerwano, nie potrafiłam od nowa poukładać krzepiących słów. Wcześniejsze natchnienie ulotniło się w powietrzu.
Patrzyłam mu w oczy. Piękne oczy. Różnobarwne tęczówki. Widziałam je wyraźnie, dzięki wiązce światła z latarki. Sanada nie wyłączył jej przy poprzedniej nerwowej zabawie guzikiem.
 — Nie boję się – odchrząknął. – Nie boję się ich.
 — Dobrze, nie boisz się ich. – Oddaliłam się, biorąc to za spowszedniałe zaprzeczenie prawdzie. Niespodziewanie Sanada przyciągnął mnie z powrotem, chwytając za sprawne ramię. 
 — Boję się odpowiedzialności – rzekł.
 — O-odpowiedzialności?
Nie powiedział nic więcej.
Przyglądaliśmy się sobie. To wszystko. Przywykłam już do tego, że często i  na długo kieruje ku mnie spojrzenie. Kiedy byłam w szpitalu, godzinami czuwał obok łóżka i niewiele mówiąc, po prostu na mnie patrzył. Nigdy nie miałam lepszej okazji, by te patrzenia odwzajemniać.
 — Sanada?
Potrząsnął głową.
 — Dobrze, już dobrze.
 — Na pewno?
Wycofał się aż do kąta. Żeby nie pozwolić sobie na analizę nowych, niechcianych myśli, gorączkowo capnęłam latarkę, spoczywając dotąd obok kolan Sanady i bez zastanowienia przycisnęłam guziczek.
Spowiła nas ciemność.
 — Co z nimi? – usłyszałam po chwili ciszy.
 — Z bydlakami? Nie wiem.
Od pewnego czasu nie usłuchałam ani jednej propozycji bądź groźby z ich strony. Może zaniepokoili się, że jednak zdołaliśmy prysnąć, a teraz bluzgają pod nosem, podejrzewając, że niebawem sprowadzimy na nich kłopoty.
Niestety nie. Mój wymyślony scenariusz został porwany na strzępy, gdy dotarł do nas mocny, nieprzejęty głos Sasoriego:
 — Zobacz tu.
Mówiąc tu, miał na myśli znalezioną przez nas dziuplę. Wyraźnie dostrzegliśmy z Sanadą światło, które wdzierało się przez szczelinę u dołu drzwi — światło pochodzące z ich latarki.
Deidara, rzecz jasna, poszedł za radą swojego kolegi.
 — Bez paniki – uspokajałam Sanadę.
Drzwi otwarły się szybko, nie budząc w nas tego ostatecznego i gwałtownego strachu, który następował tuż przed punktem kulminacyjnym – zbyt długo byliśmy trzymani w napięciu. Do środka swawolnie wkroczył cień, podśpiewując moje przezwisko. Różowa. Różowiutka. Chodź no do nas. Domyśliłam się, że z góry wiedzieli, gdzie nas znajdą. Zdarzało nam się z Sanadą zachowywać hałaśliwie, więc, dodając dwa do dwóch, bydlaki musiały podsłuchać którąś z głośniejszych dyskusji.
Kirisame spróbował ubiegnąć zbliżającego się do nas Deidarę i z własnej woli wygramolił się spod stołu. Myślałam, że rzuci się na niego z pięściami, opętany chęcią przetrwania, ale mój towarzysz jedyne co uczynił, to zgrabnie go wyminął.
 — Sanada! – krzyknęłam w tej samej chwili, kiedy Deidara rozkazał Sasoriemu ścigać uciekiniera.
— Pozazdrościć takich znajomych, różowiutka – zaśmiał się nie-uciekinier — ten, który został, aby raz na zawsze zażegnać nasze konflikty. Choć przed jego wtargnięciem, oprócz strachu, zawładnęło mną zarówno mnóstwo wojowniczych chęci, w tym momencie ulotniły się jak całe tamto natchnienie po spotkaniu z oczami Sanady. Niewiarygodne, że zwyczajnie mnie porzucił.
Nie!
Nie porzucił. Nie mógłby. Fakt, to ja odpowiadałam za obecne niebezpieczeństwo, a zatem Sanada miał pełne prawo postąpić tak, jak postąpił, co nie zmieniało faktu, że… paskudnie bolało. Psiamać!
Dosięgnęły mnie wielkie, rozpostarte łapska. Dałam się im wyciągnąć z mojej nory, niepogodzona z tym, co właśnie się wydarzyło. Palce Deidary wpiły się mocno w niepodtrzymywane temblakiem ramię. W ostatniej chwili niewiele oprzytomniałam, łapiąc obrus. Materiał zsunął się ze stołu i nie przyniósł mi absolutnie żadnych korzyści. Oprawca roześmiał się gderliwie.
 — Aleś ty głupia, różowa – gaworzył, prowadząc mnie w nieznane. Przez sumiennie wyliczone pięć sekund, posuwaliśmy się do przodu, a mnie nie blokowało zupełnie nic, oprócz jego ręki, zaciśniętej na nadgarstku. Gdy tylko ośmieliłam się wyrwać, ustawił mnie tyłem do siebie i szczelnie zaklinował ramionami. – Głupiutka, różowo-włosa dziewczynka. Szkoda mi ciebie. Żeby przyjść tu, z własnej woli, w towarzystwie typka, który ze strachu narobił zapewne w majtki… Och, jeżeli to na niego wymieniłaś Uchihę, wydaję mi się, że ten świr był jednak lepszym materiałem.
Milczałam.
 — I jak my sobie poradzimy z tą sytuacją? Wiesz, ja tu tak zagaduję, niby na wesoło… a od środka rozsadza mnie złość. – Splunął na podłogę, wieńcząc to przekleństwem. Nie widziałam jego twarzy, ale byłam nad życie pewna, że cyniczny uśmieszek już dawno się stamtąd zmył.
Wyszliśmy na korytarz – prawdopodobnie, kilka chwil wcześniej, to tędy drałowałam ile sił w nogach, szukając schronienia… z Sanadą. Drogę oświetlało słabe światło księżyca, przebijając się zza olbrzymich szyb, tych roztrzaskanych, które rzucały na ścianę cienie, przypominające zęby w paszczęce bestii, oraz tych, którym udało się przetrwać w całości.
— Wkurzasz mnie, różowiutka! Takaś głupia, czy przywiało cię tu z jakiegoś mądrzejszego powodu? Bo co ty chciałaś? Brawurowo odzyskać telefon? – Nagle Deidara z impetem cisnął mnie na ziemię. Załagodziłam upadek, wystawiając zdrową dłoń, więc w efekcie spotkanie z betonową podłogą skończyło się tylko na przygryzionym języku i znośnym ucisku w klatce. – A może zebrała ci się ochota na wycieczkę po zapadającej się hurtowni. Różne są fetysze na tym świecie. No to co? Mieliśmy robić za oprowadzających?
   Pomyślałam, że bardzo się boję. O ile pod stołem nie było jeszcze ze mną do końca źle, tak teraz strach mnie obezwładniał. Czułam mdłości, wywołane przez przekręcony z przerażenia żołądek. Pod sobą słyszałam dudnienia stóp o posadzkę. Może chociaż Sanadzie uda się zwiać?
Ciągle milczałam.
 — Wytłumaczmy coś sobie, zarazo – powiedział złowrogo Deidara. – Zapominasz o komórce, zapominasz o nas, zapominasz o możliwości powiadamiania policji, a wtedy my zapominamy o tobie i o twojej rodzince, która mogłaby ucierpieć, gdybyś przypadkowo zapomniała o czymś zapomnieć. — Wydałam zdławiony jęk, kiedy Deidara poderwał mnie gwałtownie do góry, ciągnąc za kaptur. Przednia część ubrania zaczęła wżynać mi się w szyję i podduszać.   
 — Przestań – wykrztusiłam. – Zostaw mnie.
 — Jeśli przyszłaś tu z innego, głupszego powodu, masz niesamowitego pecha, różowiutka, bo niezbyt dobrze powodzi mi się ostatnimi dniami. Jestem bardzo, bardzo zły, że chodzisz sobie po hurtowni jak po własnym domu. Nie wolno chodzić po tej hurtowni, jak po własnym domu, rozumiemy się? Ona należy do nas! – Raptem odrzucił mnie po raz kolejny. Ponieważ skierował mnie na najbliższą ścianę, nie miałam tyle szczęścia, co poprzednim razem. Jedno mocne uderzenie i poczułam, że czaszka w środku mojej głowy dosłownie wibruje, rozsyłając wzdłuż i wszerz ostre, przenikliwe fale bólu. Ugięłam się pod ich natężeniem, dysząc ciężko. Wszystkie kończyny oraz głowa nabrały naraz ołowianej wagi. Paraliżująca dezorientacja nie pozwała mi nawet reagować – po prostu osunęłam się na ziemię.
Głowie znów się oberwało.
Tym razem musiałam już głośno powiadomić świat o swoim cierpieniu. Matko przenajświętsza, pasuję, poddaję się! Nie chcę już tego bólu. Zabierzcie go ode mnie!
Pokracznie ruszyłam zdrową ręką, usiłując rozmasować skronie. Poczułam jednak, że moja władza nad kończynami jest zbyt uboga, abym jakkolwiek ją wykorzystała. Wciągnąwszy powietrze, przewaliłam się na plecy. I tyle.
Czekałam aż ból ustąpi.
Aż…
Odpłynę.
Zaraz odpłynę.
 — Zostaw ją!  — rozległo się, równocześnie z przyśpieszającymi stukotami buciorów o podłogę.  
Z wysiłkiem skierowałam wzrok w stronę, z której dochodziły. Wielka, kontrastująca z pozostałą częścią widocznego obrazu plamka w kształcie ludzkiej sylwetki znienacka zwaliła się pod gwałtownym atakiem drugiej, tak samo jasnej.
Usłyszałam plaśnięcie na betonowej posadzce. Jęknęłam, ponieważ to wzmocniło ból głowy.
 — Zostaw moją Heroine, bydlaku – odezwał się znajomy głos. Wyrażał wściekłość tak czystą, jakby wiodła go dzika, niemal pierwotna furia. Efekt potęgowały zwierzęce posapywania. Nie byłam pewna, od którego z chłopaków dochodziły.
Ale to było nieważne.
Sanada wrócił.
W r ó c i ł. 
 — Sanada – powiedziałam, próbując na tę parę chwil zignorować ostrza, powbijanie w mój mózg. – Sanada.
Coś się ze mną dzieje.
Sanada walczył. Nie wiedziałam, jak sobie radzi. Nie wiedziałam czy pojedynek jest sprawiedliwy, czy po wrogiej stronie stoją dwie bestie, czy tylko jedna – Deidara. Nic nie wiedziałam i nie czułam się nawet na siłach, by najnormalniej w świecie czegoś się jednak dowiedzieć. Ważyłam z tysiąc ton, a te tysiąc ton absolutnie nie chciało się podporządkowywać moim rozkazom.
Ale walczyłam. Walczyłam tak dzielnie jak Sanada. Raz po raz pojękiwałam, mierząc się z nową, nadchodzącą falą bólu, lecz uparcie podnosiłam głowę wyżej, wyżej… wyżej, cholera. Czułam jak tracę wyrazistość myśli, jak głupieję, wyłączam się. W takiej chwili nie mogłam pozwolić sobie na niezobowiązujący odpoczynek. Absolutnie.
Na momencik ocucił mnie głośniejszy krzyk Sanady, potem dziwaczny odgłos… turlania się? Nie odpływaj, pobudzałam się. Nie waż się stracić przytomności. Łoskoty zaciekłej bijatyki, choć potworne, stymulowały mój organizm. Zawarczałam pod napływem tępego gniewu, usiłując unieść głowę, chociażby o milimetr, żeby mieć jakikolwiek wgląd na sytuację – bezskutecznie – poosłaniała się w tę i we w tę, jakby obumierając.
 — Sanada — szepnęłam. Tylko na tyle było mnie stać. Tylko tym sposobem, mogłam mu przekazać pewne rzeczy.
Wiem, że tu jesteś.
Przepraszam.
Nagle wszystko ucichło. Mimo że nadal wpatrywałam się w punkcik na suficie, pomyślałam: głuchota to następstwo nieugiętego utrzymywania świadomości. Miałam tylko nadzieję, że nie będzie nieodwracalna.
I owszem, nie była.
Po paru sekundach martwej głuszy, ktoś puścił się biegiem wzdłuż korytarza. Na myśl natychmiast przyszedł mi Sanada. W końcu na własne oczy przekonałam się, jak obłędny jest jego strach, jak obłędnie głodny, pożera go kawałek po kawałku. Pod ograniczeniami ciężkiego ciała, mogłam jedynie wyobrażać sobie oddalającego się towarzysza. Choć w trzewiach odezwało się niemiłe uczucie sprawionej przykrości, chłopak był… uprawniony do tego typu zachowania. Przecież zostałam wielokrotnie pouczona, przecież dość nasłuchałam się o rzekomym okrucieństwie Deidary i Sasoriego, naoglądałam się przekonania, tkwiącego w kolorowych oczach Sanady, gdy podkreślał, że są niebezpieczni.
A mimo to sprowadziłam go do tego miejsca.
Tylko dlatego, aby rozkapryszona nastolatka ze zmarniałym samopoczuciem i bijącym z niespełnionej miłości sercem… mogła przyciągnąć uwagę ukochanego.
Przez nagły nalot tylu emocji, znalazłam siłę, by przekręcić głowę w bok.
Ujrzałam go przed sobą w tej samej chwili, gdy dobiegły nas przytłumiane rosnącą odległością przekleństwa.
Przekleństwa Deidary.
 — Ty… — Odetchnęłam. Wdech wyzwolił spod oczu strumienie nieproszonych łez.   
Sanada, zsuwając się po ścianie naprzeciwko, wydawał z siebie różne zaintonowane dźwięki, tamując ręką krew, która musiała wyciekać mu z nosa. Dzielił nas zaledwie metr, ale z niedowierzenia i przez słabą kondycję, nie poruszyłam się, by go dosięgnąć. Mimo to kiełkowały we mnie zalążki pożądania bliskości. Jego bliskości.
O ile chłopak akurat nie zaciskał oczu z bólu, zawsze, bez wyjątku, skierowywał je na mnie. Dobijające się zza szyb łagodne światło księżyca cudownie uwydatniało kolorowe tęczówki. Dzięki wywołanemu szoku zyskałam na czasie. Umysł otrzeźwiał. Wzrok się polepszył. Nie poczułam jedynie powracających sił witalnych, a świat wciąż trochę się kołysał.
— Tchórz ze mnie, miernota i szkarada. Tak właśnie — szkarada –  powiedział cichym, ubolewającym tonem. – Jeden mój wujcio gadał, że nieważne jaki człowiek piękniutki, zadbany i czysty. Zawsze będzie szkaradą, jeśli w sercu burdel.
Nie chciałam dłużej słuchać jego rozterek. Obowiązkowy rytuał „użalający” najlepiej odprawić nieco później. Wtedy wyjdzie chociaż popłatnie: zaczniemy użalać się razem i od razu zrobi się nam raźniej.  
Nie miałabym ci tego za złe, pragnęłam powiedzieć, ale z czasem stawałam się coraz mniej… zdatna do użytku. Ostatnim, czemu przyjrzałam się jeszcze oczami, które współpracowały, był mój lojalny kumpel, odwracający spojrzenie gdzieś w prawo.
Usłyszeliśmy szmer. Szmer stóp sunących bez pośpiechu po podłodze. Równy, prawidłowy oddech – kompletnie inny niż nasze, po-przyśpieszane, niejednostajne, chrapliwe…
Zaczęłam się wiercić.
Już tutaj jestem.
Już tutaj jestem.
Był tutaj. No jasne.
No jasne, że był.
Deidara nie zwiałby jak spłoszona sarna, nie mając ku temu konkretnego powodu. Wyśmiewał się bezczelnie z Sanady, a nawet wypominał, że zamiana blondyna na Sasuke nie była opłacalną transakcją. Nie mógłby zatem przerwać trwającej bójki i wysyczeć parę nieładnych słów podczas ucieczki.
Coś musiało go do tego zmusić.
Ktoś, uściślając.
Odgoniłam wiążące się z nimi myśli. Deidara i Sasori to przeszłość. Wszyscy o wszystkim zapominamy, wszyscy wiedziemy długie, dostatnie oraz szczęśliwie życie jak w naładowanych surrealizmem bajkach dla najmłodszych.
Czułam, jak drżą mi palce nieunieruchomionej ręki.
Zobaczyłam jak przekracza ją rozmazująca się, czarna plama. Piętro niżej trzasnęły drzwi.
 — Sasuke. – Sanada przywitał się z nim pretensjonalnym tonem. – Co ty… Pomóż Heroine. Pomóż jej. Ona… Szlag by to. Jestem szkaradą, to mnie zostaw, ale ten głupiec tutaj zasługuje na pomoc – plótł nieskładnie.
Proszę, nie!
Miałam wrażenie, że leżę na niewygodnym, dmuchanym materacu; że łagodne fale morza niosą mnie w nieznane. Miałam też wrażenie, że jestem do ów materaca przymocowana na wieczność. Obok mnie topiły się dwie, bliskie osoby, a ja nie potrafiłam im pomóc.
 — Oddaj mi kluczę – słyszałam.
 — C-co?
 — Klucze – powiedział spokojnie Sasuke. Wyobraziłam sobie, jak wyciąga dłoń, by odzyskać własność.
Wiedziałam w co pogrywa. Nie musiałam nawet specjalnie się skupiać, żeby go przejrzeć. Och, Sasuke.   
— Piorun ci dupsko spalił? Wsadź sobie tam te pierdolone klucze, świrze! Oddam ci je, przysięgam, ale błagam, błagam, błagam… nie dostawaj teraz żadnych ataków! Musisz jej pomóc. Teraz, Sasuke! 
I nic.
 — Sasuke, do diabła!
Dalej nic.
 — DO DIABŁA Z TOBĄ, UCHIHA!  
Ponad mną coś musiało się wydarzyć. Mętny, szaro-bury obraz zastąpiła znienacka kompletna czerń. Poprzedziły ją odgłosy czyichś powolnych kroków – jeżeli tak można określić szuraniem podeszw o podłogę.
Coś zimnego rozprysło się na moim odsłoniętym czole. Wzdrygnęłam się niezauważalnie, cały czas wpatrując się w czarną niewiadomą, przysłaniającą sufit.
— Sasuke… — odezwał się szeptem Sanada, wstrząśnięty.
Kolejna łza spłynęła mi po czole.
Ł z a.
Sasuke stał nade mną, płacząc. To ostatni, konkretny wniosek, jaki udało mi się wysunąć. Potem zbudzałam się do życia jak przewijany film. Podchwytywałam jedynie szum rozmów chłopców.  
 — Nie – zaprotestował ktoś. Nie potrafiłam przypisać nadawcy. – Jestem jej coś winien.
Poczułam dreszcz niepokoju, gdy ktoś ostrożnie podnosił mnie z mojego unieprzytomniającego materaca. Odrętwiała, nie reagowałam na żadne krople, które opadały mi od czasu do czasu na twarz. To Sasuke. Byłam tego pewna. Na razie nie mogłam pojąć, dlaczego zaszkliły mu się oczy, ale jego bliską obecność przyjęłam z olbrzymią ulgą.  
 — Zostaw – powiedział Sanada. Ciepłe dłonie, przylegające do mojego ciała, wzmocniły zaciski. – Chcę ją trzymać.
Straciłam przytomność.
Zbudziły mnie miarowe podskakiwania i w głowie narodziła mi się świeża myśl o zbieganiu po schodach. Te serie powtórzyły się parę razy, zakończone okropnym zgrzytem starych drzwi. Rozpoznawałam ten dźwięk. Wcześniej myślałam, że zapowie przybycie nieproszonych gospodarzy podczas naszych oględzin, ale razem z Sanadą nie dopuściliśmy do siebie oczywistej kwestii ich urzędowania w środku budynku.
Skarciłam się w myślach kilkoma ostrymi słowami. Głowa rwała w spazmach bólu, a na skórze twarzy czułam zasychające pozostałości łez Sasuke. Muszę przeprosić. Muszę ich wszystkich przeprosić. Muszę…
przestać.
Uderzyła we mnie fala chłodnego powietrza. Przyjęłam ją z cichym westchnieniem, otwarłszy oczy. Niestety za bardzo przeceniłam chwilowe polepszenia – obraz był tak samo niewyraźny i ciemny. Nawet gdy Sasuke, szczęśliwym trafem, akurat przerwał bieg, w moim wzroku nie zaszła żadna zmiana. Szlag by to.
 — Dzwoń – wydyszał Sanada. Musiał stać stritce obok – jego głos dochodził z bliska.
Ułożyłam głowę wygodniej w zgięciu ramienia Sasuke. Choć domyślałam się, że mogę tym sobie zaszkodzić, z prawdziwością zawziętością nie pozwalałam opaść powiekom. Wiatr chuchał mi na twarz, wpędzał włosy w dziwne tańce, a może i uspokajał, bo przyjemnie było go czuć. Od określanie teraźniejszych czynności rozkoszowaniem odwodziły mnie następujące fakty: Sanada poważnie ucierpiał, nadal wywąchiwałam tracącą się woń krwi, a mózg Sasuke pracował teraz na najwyższych obrotach – tak mi się przynajmniej zdawało. Zapędziłam go w kąt, uparta, głupiutka, szłam ku niemu krokiem powolnym; krokiem, który przeznaczano w filmach dla złoczyńców, zamierzających się do skrzywdzenia ofiary.
No i stało się.
Do oczu na nowo wkradły mi się łzy. Podniosłam niezdarnie ołowianą dłoń, szukając jego policzka.
 — Sasuke.
 — Sakura – odszepnął cicho, podejrzanie cicho, prowokując we mnie uczucie niepewności. Zapewne był rozkojarzony całym zajściem i nie miał pojęcia, jak wielkie zrozumienie przechowuję wobec niego w sercu. Przypomniałam sobie jego płacz. Przypomniałam sobie zaciętość, z jaką starał się mi udowodnić, że nic dla niego nie znaczę. Cóż, może tkwiła w tym odrobina egocentryzmu, ale mimo to wiedziałam, że prawda jest inna. On też to wiedział. Wiedział, że nie znaczę dla niego nic, ale coś i wiedział, że ja to wiem. A jednak odważył się wpoić mi do głowy to kłamstwo, wykorzystując okoliczności.
Bo kto uganiałby się dalej za osobą, która pozostawiła cię ranną?
ALE… kto z wbitą do głowy jak gwoździe wiedzą o czającym się w hurtowni niebezpieczeństwie, wszedłby tam, do samego końca  oszukując samego siebie?
Morał był taki, że pasowaliśmy do siebie z Sasuke wprost idealnie.
Odkaszlnęłam:
 — Przepraszam.
Cień nade mną spuścił głowę i zbliżył się, aby odnaleźć moje usta. Nie wahałam się, tylko pomogłam mu w poszukiwaniach, niemyśląca, rozgoryczona, zła…
Pocałunek trwał dwie sekundy. Pocałunek; jedno, pośpieszne muśnięcie, powściągliwe, obce. I ten smak. Miękkość.
 — Ja też przepraszam – odpowiedział mi, nie zmieniwszy kąta nachylenia. Czułam gorący oddech na skórze, końcówki włosów, łaskoczące mnie  po czole. – Przepraszam, z góry przepraszam.  
Wtedy opadłam z sił.
Gdy przegrywałam ostatnią walkę z ostrym bólem głowy, zobaczyłam rozmazany kształt, który skojarzyłam pochopnie z boiskiem do gry. Niedaleko na murawie sterczała postać, gestykulując, tłumacząc coś rzetelnie. To jej głos ściszał się stopniowo, kiedy zasypiałam. Głos, który wzywał pomoc.
Głos Sasuke. 

— Spodziewasz się Cala i Cherron? – Temari uśmiechnęła się w sposób zjadliwy, ten, kiedy prawy kącik jej ust wędrował do góry wyżej, niżli drugi. – A jeśli już parę razy usiłowali cię odwiedzić, ale twoja matka odesłała ich z kwitkiem? Rety, niedługo to będzie jej profesa, mówię ci.
To chyba nie mijało się z prawdą. Od blisko dwóch tygodni mama zajmuje się głównie przepędzaniem natrętnych gości, roztaczając wszędzie zaraźliwy nastrój parszywca. Temari i Ino były wyjątkiem od reguły. Nalegałam, aby pozwoliła mi na dopieszczenie życia towarzyskiego, a te dwie ciućmoki doskonale mi w tym pomagały. Temari częściej urywała się jednak z ostatnich lekcji, by przy mnie posiedzieć. Zawsze przynosiła torbę z piekarni obok szkoły i kupione w supermarkecie szyszki ryżowe. Zajadając się nimi, na jakiś czas zapominałam, że o spotkanie ze mną nie ubiegają się osoby, na których najbardziej mi zależy.
 — Myślisz o Sanadzie czy Sasuke? – rzekła Tem, wpadając w udawaną zadumę. – Teraz to już nie jest takie oczywiste.
 — Dobrze wiesz, który… mi się podoba, mówiąc kolokwialnie.
 — Cha! Kolokwialnie. Mówiąc kolokwialnie, lecisz na niego jak wrona na błyszczące. Ileś cię się już nie widzieli, pomijając tamto zdarzenie?
 — Dwanaście dni – wyznałam otwarcie. Tem nie skomentowała mojej dokładności. Jak się tęskni za ukochaną osoba, to tak po całości, nie?
 — A Sanada?
 — Nie przychodzi, ale codziennie dzwoni.
 — A ty nie odbierasz, bo cię pocałował, tja?
To też.
Ale przede wszystkim niszczył mnie wstyd.
Ze smętną miną wróciłam do przepisywania zaległości z notatek przyjaciółki. Ta natomiast znalazła dla siebie wygodną pozycję w moim łóżku. A niech tam sobie spoczywa nawet tydzień, pomyślałam zrzędliwie. Dość już miałam bezruchu i fiołkowych koncentratów do płukania pościeli, używanych przez matkę przy każdym praniu. Siedzenie na krześle obrotowym przy biurku było na pewien sposób… rozkoszą.
 — Sakura – zanuciła obojętne Tem. – Co cię tak naprawdę bardziej dręczy? Niedawne wstrząśnienie mózgu, kit o napadzie, nieczuły, okrutny, obwiniający się w swoich czterech kątach Uchiha czy – wielce zaskakujące – Sanada i jego nagły pocałunek?
 — Nie podniecaj się za bardzo. Rzeczywiście… ostatnio wiele się wydarzyło, ale, jakby się nad tym zastanowić, ta sprawa z Sanadą nie daje ci spokoju, co?
 — Tylko oszczędź sobie posądzania mnie o zazdrość. Ja i Sanada to sprawa zakończona… niedoszła właściwie i w porę przerwana. Intryguje mnie po prostu jego wybryk. Co mu strzeliło do głowy, żeby cię pocałować? Okay, za nic nie ręczysz, byłaś ledwie przytomna, ale jednak… takich rzeczy raczej byś sobie nie wymyśliła. Jestem oniemiała. Ach, Sanada, Sanada… niby prostak, taki picuś-cwanuś, a tu się okazuje, że z niego wielka tajemnica. 
 — Ucieszyłby się, wiedząc, że cię intryguje.
 — A bo ja wiem – roześmiała się. – Teraz wolałby, żebyś ty analizowała jego wyczyny moim podnieconym głosem.
Zamiast wcinać ulubione szyszki ryżowe, od dłuższego czasu przygryzałam długopis, mocno skoncentrowana. Naturalnie, to  nie notatki skłaniały do głębokich przemyśleń.
 — Może zwyczajnie próbuje znaleźć pocieszenie. W końcu dałaś mu kosza.
 — Durniu, ty chyba czegoś nie pojmujesz.
 — Czegóż to? – Obróciłam się na krześle obrotowym w jej stronę, tym razem sięgając po szyszkę.  
 — Śmiesznego kodeksu kumpli. Żeby uniknąć nieporozumień, śmieszna jest dla mnie tylko nazwa, same zasady… całkiem mądre i zrozumiałe.
 — Zasady?
 — Podstawowa – zaczęła, wyrażając się trochę w stylu Ino. – Dziewczyna kumpla jest nietykalna.
 — Świetnie, ale…
 — Zanim powiesz, że oficjalnie nie można nazwać ciebie dziewczyną Sasuke, podkreślę uprzejmie, że faceci inaczej traktują związki. Wystarczy, że któryś stwierdzi otwarcie: stary, ta dziewczyna mi się podoba. I co wtedy? Automatycznie reszta paczki wyrzuca ją z listy potencjalnych kandydatek na podryw. Rozumiesz?
 — Rozumiem tylko to, że za dużo czasu spędzasz z Ino – uznałam.
 — No tak. Kiedy mi to wyjaśniła, brzmiało to jak wyznanie blondynki z programu na MTV, ale, wziąwszy jej słowa pod lupę, stwierdziłam, że to całkiem oczywiste. Faceci są prości, lojalni… Sto razy lojalniejsi od dwulicowych bab. Wiesz, czasami żałuję, że nie urodziłam się mężczyzną.
 — Zmień płeć. Teraz to modne. Jak napiszesz w Internecie, że bliskie społeczeństwo nie toleruje twojego wyboru i jesteś prześladowana, zyskasz wsparcie ludzi z całego świata, a nuż trafi się materiał dokumentalny na MTV.
 — Zrobię to, jak zajdziesz w ciążę i zgłosisz się do „Nastoletnich mam”. Razem raźniej.
Nagle, pięto niżej, rozległ się huk zatrzaskiwanych drzwi, odgłos spotu reklamowego z telewizji, skrzypienie nieco oderwanej z podłogi paneli w sieni i wreszcie głosy. Były jednak ciche i umykały próbą złożenia je w konkretne słowa.
 — Mama w swoim żywiole – powiedziała Tem. – Kogo tym razem wyprasza?
Zignorowałam to, przekrzywiając głowę, wsłuchując się w głosy, żeby rozpoznać rozmówce mamy.
 — Ciężko to znoszę, mój drogi! Zbyt ciężko! Za chwilę będę zmuszona zrobić z tego domu więzienie, byle daleko od… — Posklejanie chlipaniem zdania zaczęły stawać się głośniejsze, bardziej zrozumiałe, mimo ogólnego rozklejenia mamy. Wzbudziło się we mnie poczucie winy, niewinnie, nabierające siły zasmucenie. Jak to możliwe, że tak się tym przejęła?
— Wyglądasz na zaskoczoną. – Tem przybrała chłodny wyraz twarzy. – Nie dziw się jej. Ostatnimi czasy ciągle coś się z tobą działo. Ślady na szyi, podbite oko, to zdarzenie na Kyomachi, wypadek, a teraz jeszcze rzekoma napaść. Sumując te sytuacje, ich natężenie budzi podejrzenia, zwłaszcza, że przedtem żyłaś we względnym spokoju. Dla matki to dość traumatyczne.
 — Szkarada ze mnie – odparłam, nie patrząc na nią. Wróciłam do poprzedniej czynności: powolnego konsumowania długopisu i gapienia się na koślawe pismo przyjaciółki. – Mam burdel w sercu.
 — Ja też – wyznała smętnie, nie wdając się w szczegóły.
 — Usiądźmy – zaproponował głos brata Sasuke. Znowu tutaj przyszedł, znowu napastuje matkę swoim wsparciem, nędznymi pocieszeniami. A mama już dawno zdążyła dojść do okropnego wniosku. Wniosek ten zdawał się… beznadziejnie możliwy. Prawda była jednak inna. Zapisałam ją sobie w głowie, układając słowo po słowie, tak aby i w nią dało się uwierzyć; aby i ona miała szansę zyskać poparcie.
Itachi, mama wykrzyczała to pewnego dnia. To twój brat! On… on jakby przynosi nieszczęście! Wiecznie sprawia jej przykrość, wiecznie, kiedy tylko Sakurze dzieje się coś niedobrego, on okazuje się być w pobliżu! Nawet ten wypadek… Był tam! To on ich znalazł! To on wezwał pomoc! Ja… Ja uważam, że to nie w porządku. Coś jest nie tak.
Itachi nie mógł się wtedy nadziwić ile potwornych rzeczy sugeruje moja matka, ile podkoloryzowanych scenariuszy gromadzi się gdzieś w matczynej podświadomości, oczekując jakiś konkretniejszych dowodów, żeby móc kogoś wtajemniczyć. Choć wiedziałam, jak strasznie musiał się poczuć po tych oskarżeniach, zareagował pospolitym oburzeniem.
Wierzyłam jednak, że ani na moment nie zwątpił.
Nie zwątpił w niewinność i bezbronność Sasuke wobec przebiegu losu — jego gadanina o klątwach, niebezpiecznym świecie, od którego należy się izolować… to mogło namieszać człowiekowi w głowie.
Ja wierzyłam. Wierzyłam, że życie jest po prostu niesprawiedliwie. Wierzyłam w to, do czego doszło już mnóstwo osób, doznających krzywdy i tych, którzy przypadkiem lub z konieczności tę krzywdę oglądali.
Mój ojciec też nie zasługiwał na śmierć.
 — Niesprawiedliwość jest zła – powiedziałam z goryczą w natłoku myśli.
Temari odkrywszy, że jest już grubo po osiemnastej, zaczęła zbierać rzeczy. Na dole roznosił się odgłos elektrycznego czajnika.
 — Złe jest prawie wszystko, co zaczyna się na „nie”. Wiem, mam genialnie prostą filozofię życia. – Pożegnała mnie tymi słowami.  

Zaraz po jej wyjściu, pokój ożywił cichutki hurkot, wibrującego na biurku telefonu. Sanada, osądziłam. Ten tchórz, który mnie oszukał, pominął uświadamianie, że nie jest tym, za kogo go uważałam podczas ucieczki z hurtowni. Nie zachęciły go do tego nawet moje usta – rozchyliłam je wówczas tak ochoczo, gdy zawładnęła mną niemądra radość.  
Przysiadłam na brzegu łóżka, zajmując się obserwacją rozświetlonego wyświetlacza. Ustaliłam sobie, że pogniewam się kilka dni. Chętnie pogniewałabym się dłużej, ale nie wypadało. Sanada ponoć miał straszliwie zmasakrowany nos, parę siniaków i opuchlizn po bijatyce — doskonale pamiętałam, że zawdzięcza to wyłącznie mnie.
Widząc w wyobraźni niewyraźnie obrazy tamtych chwil, omal skusiłam się sięgnąć po telefon i na jednym wdechu poprzepraszać za wciągnięcie w tarapaty oraz lekceważenie ostrzeżeń. Po takim potoku słów, zerwałabym połączenie, a serce przestałoby mi pękać z żalu w razie, gdyby nadal usiłował się dodzwonić. Wstyd.
Kilka dni zamieniło się w dwanaście.
Przez ten czas wielokrotnie błądziłam myślami wokół Sasuke, jakby był gojącą się raną, której stan testuję. Żaliłam się we własnych myślach na niesprawiedliwość, pytałam, dlaczego się mną nie zainteresował, dlaczego milczy… Dwa dni temu, natchniona, zbiegłam po schodach i, wsunąwszy stopę w but, sądziłam, że jestem gotowa na konfrontację, jednak zrezygnowałam z owej czynności, otrząsnęłam się. Czułam do niego lekki, kłujący żal. Nie przyszedł. Nie przyszedł, gdy noce spędzałam jeszcze w szpitalu, ani wtedy, gdy wreszcie dostałam wymarzony wypis.
Nie przyszedł.
Nie zadzwonił.
Nie napisał.
A ja, pogrążając się w smutku, odtrącałam Sanadę. Dla niego również przechowywałam worek pretensji. Chociaż upierałam się w obecności Tem, że wszystko zrujnował ten nieproszony pocałunek, od odebrania telefonu powstrzymywał mnie głównie… sam telefon. Dlaczego Sanada kontaktował się ze mną akurat telefonicznie? Tylko telefonicznie?
On też nie przyszedł.
Do szpitala. Do domu.
Nigdzie ich nie było. Od dwunastu długich dni.
Dzisiaj zmiękłam, ponieważ komórka odzywała się z niecodzienną częstotliwością. W ciągu pięciu minut, przyjaciel zabiegał o kontakt trzynaście razy.
 Liczenie dokonanych połączeń po prostu weszło mi w nawyk.
 — Sanada. – Zupełnie nie spodziewałam się swobody we własnym głosie, ale naprawdę wymówiłam jego imię bez niczego zbędnego, co mogłoby zdradzać wewnętrzne szamotaniny myśli w ciągu minionych dni. Przejrzałby mnie, jedynie patrząc. Zobaczyłby wtedy rękę, która drży lekko, bo tak nakazuje jej zakłopotany mózg. Zobaczyłby, wymyślałam sobie, odwracając się ku szybie, niepewne oczy. Wielkie, niepewne, szmaragdowe oczy. Strach. Strach wszędzie się czaił. Bezpodstawny, przesadzony, młodzieńczy strach – będzie mi się zdawał beznadziejnie głupi, gdy wspomnę tę chwilę w dorosłym życiu. – Halo? – powtórzyłam, nadal nieugięcie utrzymując normalny ton głosu.
 — Doczekałem się. – Sanada osłupiał. – Wreszcie się doczekałem.
 — Cześć.
Cóż innego mogłabym rzec? Och, może tysiąc innych, bardziej stosownych rzeczy? Może. Może. Cholera, pogubiłam się w tym.
 — Cześć, Heroine. Bardzo jesteś zła?
 — Zależy o co konkretnie pytasz. Czuję wobec ciebie złość przez czyny w liczbie większej niż dwa.
 — Narozrabiałem. Wiem.
 — I ja też. Nie martw się – przyznałam bezradnie, nie zapominając zakończyć tego westchnięciem. – Kiedy zaczynamy się przepraszać?
Cisza przeciągała się.
 — To skomplikowane… zagmatwane, trudniejsze niż rozplątywanie słuchawek – powiedział Sanada. —  Pamiętasz jak mówiłem o kuli? Że kiedyś ją dostałem i takie tam?
 — Pamiętam.
 — Wtedy śmignęła mi obok głowy, dosłownie! Następna, pierdolona kula. Z twojego powodu.
Nie wykonałam żadnego ruchu. Długo nic nie mówiłam. Zareagował tylko żołądek, kurcząc się na myśl o tym, co właśnie padło ze słuchawki.
 — Oni… oni mieli broń? – Omal nie wykrzyczałam tego w sposób, który nie umknąłby wyczulonemu w tym okresie słuchowi mamy. – Strzelali do ciebie? Nie słyszałam odgłosu wystrzału, ja… Nie. W końcu miałam wstrząśnienie mózgu. Jasne, że mogłabym… O cholera. Sanada. Wiesz, co to oznacza? Nie możemy tego lekceważyć! Nie możemy wszystkich oszukiwać i… — ściszyłam głos: — wmawiać, że nas napadnięto…
 — Heroine, wysuwasz pochopne wnioski. To… Źle mnie zrozumiałaś. Użyłem metafory.
 — Metafory?
 — Połączenie wyrazów, gdzie przynajmniej jeden uzyskuje nowe znaczenie. Inaczej: przenośnia.
 — Wiem, co to metafora! – oburzyłam się. – Miałam na myśli…
 — Wiem, Heroine.
 — To dlaczego…
 — Jutro wieczorem wracam do Korei. Nieodwołanie.
 — Och.
 Nastąpiło kolejne parosekundowe milczenie.
 — Przedłużyłem pobyt tutaj na tyle, na ile było to możliwie, Heroine. Chcę się pożegnać. Jutro – mówił nadspodziewanie zimno. – Najwyższy czas.
Nie wiedziałam, co odpowiedzieć.
Będę tęsknić?
— Przedtem spełnię jednak swój obowiązek.
 — Obowiązek – powtórzyłam niepotrzebnie.
 — Pomogę Sasuke.
 — Pomożesz Sasuke. Chwila! Sasuke? Pomożesz Sasuke? A cóż to ma niby oznaczać?
 — Grupa wsparcia, emo mode, zdruzgotany Itachi, urocza panna Cherron, no i Cal – wymieniał. — Cal będzie ze mnie dumny. Poza tym dobrze zrobiłaby ci rozmowa z pewnymi młodymi dżentelmenami.  
 — Z tobą i Sasuke – sprecyzowałam. – Tak, masz rację.
 — Więc jutro.
 — Jutro.
 — Będziemy razem we trójkę.
Poczułam w trzewiach nadchodzące podekscytowanie.
 — Tchórz, głupiec i wariat – podsumowałam.



Od autorki: NIE BIJCIE, NIE ZABIJAJCIE, NIE KATUJCIE. Tyle łez wycisnęłam z siebie przy pisaniu, tyle nocy nie przespałam, planując, myśląc, zastanawiając się. Jak już pewnie zdążyliście wywnioskować, jestem zmienna – bardziej zmienna od stereotypowej zmiennej kobity. Raz mnie bierze na własną ksiunszkę, raz na Totsuzen, raz na (oh God) jednopartówkę – poważnie, to po spoilerach na nowelkę Sakury. Dzieje się ze mną wiele dziwnych rzeczy + wiadoma katastrofa na początku maja.
Podsumowując: żyję w typowym, nieobcym starszym ode mnie czytelnikom, stresie. Co chcę robić w życiu i takie tam. Filologia czy grafika? Ksiunszka czy blogi? Jednopartówka czy Totsuzen? Co z GAT? Z CHOLERNĄ MATMĄ? Czytelnicy, ała, smutek, rozczarowanie, kolejne niespełnione obietnice… no normalnie zwariować można.
Po 11 maja będę względnie spokojna, tak myślę. Chociaż… cholera wie.
Rozdział nie powala długością, ale dużo nad nim siedziałam, przysięgam. Pisałam tylko wtedy, kiedy miałam ochotę – nic na siłę, na „odwal się”. Jakościowo jestem zadowolona. Czasowo? Szkoda gadać.
Ostatni rozdział przed nami, co zresztą można już wyczuć. Nie powiem wam, za co się biorę, bo nie mam cholernego pojęcia, hasztag: zmienność.
Sakura musi przeprosić Sanadę, Sanada ją, Sasuke ma wyj*bane – like always, a ja kieruję do was znajome, magiczne słowo, bo godzina jest, jaka jest, a ja… cokolwiek bym nie powiedziała, jakkolwiek bym się nie rozpisała, nie zmienię tego, że ten blog miał czteromiesięczny zastój, a ja zawaliłam na całej linii.
PRZEPRASZAM. Po prostu. Walczę i będę walczyć. Raz idzie gorzej, raz lepiej, ale walczę cały czas.
Kocham was.