— Imponujące –
pochwalił mnie nieszczerze Sanada. – Jakby kiedy przyszło komu do głowy robić
listę największych głupców, znalazłabyś się w pierwszej dziesiątce. W
dziesiątce, powtarzam, bo jednak naoglądałem się dość filmów z Internetu, żeby nie
wydać surowego osądu, według którego byłabyś u szczytu takiej listy.
—
I czego ty teraz ode mnie oczekujesz? Mam ci podziękować, że nie jestem
największym głupcem, tylko takim… średnim?
— Ach, nie wiem! – ciągnął ze smutkiem. — Nie
wiem, czego chcę od życia. Trudno się naprędce zdecydować ze świadomością
rychłej śmierci.
— Skończ filozofować. – Poprawiłam temblak,
nie oderwawszy wzroku od drzwi. Stół, pod który wpełzliśmy nie był zbyt duży,
więc i miejsca pod nim nie wystarczało na dwie osoby. Ponadto Sanada wylewnie
przypominał mi, że jestem wszystkiemu winna, okazując strach nadzwyczaj
przejrzyście jak na mężczyznę. Przy rozdygotanym, przelękłym towarzyszu czułam
się niczym rycerz w srebrnej zbroi, wyrywający z opresji marudną księżniczkę. —
A i owszem, to mnie zawdzięcza się obecną sytuację – przyznałam się potulnie do
winy, ale w moim głosie królował gniew. – Możemy wrócić do tego, kiedy będzie
po wszystkim? To nie jest odpowiednia chwila. Jakbyś nie zauważył, za drzwiami
węszy dwójka bydlaków. Byłoby super, gdybyś nie ułatwiał im śledztwa.
— Jak będzie po wszystkim? Jak zleją nas na
kwaśnie jabłko, wyrzucą zwłoki przez okno – moje zwłoki – bo twoje ciało do
czegoś się im jeszcze nada. Nie ma bata, Heroine!
Teraz jest najlepszy moment na uświadomienie ci, jak kurewsko namieszałaś. – Nagle
Sanada zaczął się niemiłosiernie wiercić. Zanim zwróciłam się do niego z
upomnieniem, wynurzył z tylnej kieszeni telefon. — Dzwonię do niego – oświadczył.
– Dzwonię do niego, czy tego chcesz, czy nie, Heroine!
— Świetnie, ale dzwoń sobie ciszej –
poprosiłam sucho.
Oczywiście
w moim środku coś się zadziało. Organizm zawsze jakoś reagował na wzmiankę o
Sasuke – czy to za pośrednictwem żołądka, czy serca. Dał mi do zrozumienia
nieprzyjemnym uczuciem w brzuchu, że wspomniana osoba coś dla mnie znaczy, po
czym szybko skończył takiego rodzaju działalność i wszystko szlag trafiało.
Kochanie
kogoś było… dziwne.
Zza
drzwi rozlegały się wrzaski bydlaków – naprzemiennie krzyczeli wymyślone dla
mnie przezwisko i składali niemądre propozycje, które obiecywały, że jeżeli dobrowolnie
się ujawnimy, będą dla nas bardziej łaskawi. Deidara zażartował wtedy coś o
połamanych kościach, ale w odpowiedzi nie zabrzmiał żaden śmiech.
—
Sasuke! – Wzdrygnęłam się na dźwięk ożywionego głosu Sanady. – Nie wkurzaj się
ani nie zadawaj niepotrzebnych pytań, ja… — uciął, by nabrać powietrza. – T-to
skomplikowane. Nie byłem z tobą całkiem szczery i… Boże, pomóż nam. Ona wysyła
nas na jakieś misje samobójcze, stary. Ja… — Znów gwałtownie urwał, pociągając
nosem. Nie widziałam w ciemnościach, ale jego drżące ramiona podpowiadały mi,
że płacze. Ożeż…
—
Sanada.
Czułam
na sobie jego spojrzenie. Nie miałam pewności, że to zauważy, ale dodałam mu
otuchy uśmiechem.
Pochłonęła
nas cisza.
Deidara
i Sasori nie zamilkli, nadal zuchwale nas nawołując.
—
Sanada?
Sanada
zamarł z telefonem przy uchu. Wymacałam jego twarz i badawczo zaczęłam przesuwać
po niej opuszkami palców — od zewnętrznego kącika oka, przez policzek, aż do
ust. Wyczułam wówczas, że są lekko rozchylone.
—
Ej, co się dzieje? – zapytałam go szeptem, cofając rękę. Moje serce rozpędziło
się jeszcze bardziej. – Zaczynam się bać, Sanada. Zaczynam się, kurwa, bać.
—
Nie klnij. To nie przystoi dziewczynie.
—
Co się…
Sanada
odciągnął telefon od ucha jak na zwolnionym nagraniu wideo. W moim brzuchu
obudziło się coś, odpowiadającego za złe przeczucia.
—
Co się stało? – spytałam cicho. Miałam dziwne wrażenie, że tłumiąc wydawane
odgłosy, należy jednocześnie tłumić wszystko inne, łącznie z uczuciami. Wyglądałam
więc normalnie, pomimo obłędu w moim środku.
Sanada
zamrugał kilka razy oczami, nienaturalnie szybko.
—
Już tutaj jestem – powiedział tylko.
Prędko
zorientowałam się, że są to przytoczone słowa Sasuke. W zupełnym szoku,
niedyspozycji, dekoncentracji i wielu innych rzeczy, działających na moją
niekorzyść, myślałam: co dalej?
—
Widocznie skojarzył fakty szybciej niż przypuszczaliśmy.
—
Niż przypuszczałaś – przypomniał mi Sanada, znowu się wiercąc. – Ja tylko
spełniałem życzenia pewnego popaprańca. Robiłem wszystko tak, jak chciałaś, Heroine. Jasny gwint. – Nerwowo zerknął
na komórkę w ręku. Usiłował odnaleźć się w całym zamieszaniu. – Ten wariat ma
jakieś zdolności do teleportacji, czy co? Ty jesteś w dziesiątce głupców, od w
dziesiątce dziwaków. I basta.
A
ty w dziesiątce tchórzy, pomyślałam, chcąc się odgryźć, lecz pora nie wydawała się odpowiednia. Musiałam
zaakceptować, że Sanada do herosów nie należy i, rzecz jasna, nie robić mu z
tego powodu wyrzutów – w końcu ostrzegał mnie przed bydlakami i na każdym kroku
okazywał niechęć wobec moich idiotycznych… misji samobójczych, jak poprzednio
zostało to ładnie nazwane.
— Nie szerz mi tu swoich chorych teorii –
powiedziałam więc tylko.
— Mamusiu, zabierz mnie stąd – gderał
żałośnie, znów bawiąc się światłem latarki.
— Naprawdę to powiedziałeś?
— Naprawdę.
— Przy dziewczynie?
— Ładna mi z ciebie dziewczyna! Świntuch
jesteś, nie dziewczyna! Niewychowany, zuchwały świntuch, nie-dziewica, która
nawet porządnie chusteczki nie użyje. Jeszcze się nie boi! Widział to kto! Za
moment pójdziemy na rzeź, a ty klęczysz tu spokojnie, wypinasz dupsko w moją
stronę i myślisz, że jakieś lubieżne myśli poprawią mi humor. Ano nie, głupia
babo. Może gdybyś dała chociaż pomacać…
Nie
wytrzymałam. Energicznie, z głośnym plaśnięciem, zakryłam dłonią jeden z jego
policzków, decydując się na odważny gest zbliżenia, centymetr po centymetrze. Kiedy
nasze nosy były bliskie zetknięcia, uznałam, że tyle wystarczy.
—
Słuchaj – zaczęłam cichutko, wymuszając na sobie spokój pocieszyciela. – Przepraszam,
że musisz tutaj być. To moja wina, w calusieńkiej całości, moja wina i tylko
moja! Ale Sanada, jeżeli w tej chwili się nie uspokoisz, skreślisz nasze szanse
na wyjście z tego w jednym kawałku. Jeśli zaś przez chwilę usiedzisz w
milczeniu, istnieje prawdopodobieństwo, że… jakoś to przetrwamy. Może jestem w
dziesiątce głupców, ale ze mną jakoś zawsze da się przetrwać. Wszystkie
niebezpieczeństwa, które ściągam na siebie i innych. Ja też się boję…
— Też? Ja się nie boję – fuknął. Słyszałam i
czułam – przede wszystkim czułam – jak nierówno i szybko oddycha. Po tym jak mi
przerwano, nie potrafiłam od nowa poukładać krzepiących słów. Wcześniejsze
natchnienie ulotniło się w powietrzu.
Patrzyłam
mu w oczy. Piękne oczy. Różnobarwne tęczówki. Widziałam je wyraźnie, dzięki
wiązce światła z latarki. Sanada nie wyłączył jej przy poprzedniej nerwowej
zabawie guzikiem.
— Nie boję się – odchrząknął. – Nie boję się
ich.
— Dobrze, nie boisz się ich. – Oddaliłam się,
biorąc to za spowszedniałe zaprzeczenie prawdzie. Niespodziewanie Sanada
przyciągnął mnie z powrotem, chwytając za sprawne ramię.
— Boję się odpowiedzialności – rzekł.
— O-odpowiedzialności?
Nie
powiedział nic więcej.
Przyglądaliśmy
się sobie. To wszystko. Przywykłam już do tego, że często i na długo kieruje ku mnie spojrzenie. Kiedy
byłam w szpitalu, godzinami czuwał obok łóżka i niewiele mówiąc, po prostu na
mnie patrzył. Nigdy nie miałam lepszej okazji, by te patrzenia odwzajemniać.
— Sanada?
Potrząsnął
głową.
— Dobrze, już dobrze.
— Na pewno?
Wycofał
się aż do kąta. Żeby nie pozwolić sobie na analizę nowych, niechcianych myśli,
gorączkowo capnęłam latarkę, spoczywając dotąd obok kolan Sanady i bez
zastanowienia przycisnęłam guziczek.
Spowiła
nas ciemność.
— Co z nimi? – usłyszałam po chwili ciszy.
— Z bydlakami? Nie wiem.
Od
pewnego czasu nie usłuchałam ani jednej propozycji bądź groźby z ich strony.
Może zaniepokoili się, że jednak zdołaliśmy prysnąć, a teraz bluzgają pod
nosem, podejrzewając, że niebawem sprowadzimy na nich kłopoty.
Niestety
nie. Mój wymyślony scenariusz został porwany na strzępy, gdy dotarł do nas
mocny, nieprzejęty głos Sasoriego:
— Zobacz tu.
Mówiąc
tu, miał na myśli znalezioną przez
nas dziuplę. Wyraźnie dostrzegliśmy z Sanadą światło, które wdzierało się przez
szczelinę u dołu drzwi — światło pochodzące z ich latarki.
Deidara,
rzecz jasna, poszedł za radą swojego kolegi.
— Bez paniki – uspokajałam Sanadę.
Drzwi
otwarły się szybko, nie budząc w nas tego ostatecznego i gwałtownego strachu,
który następował tuż przed punktem kulminacyjnym – zbyt długo byliśmy trzymani
w napięciu. Do środka swawolnie wkroczył cień, podśpiewując moje przezwisko. Różowa. Różowiutka. Chodź no do nas. Domyśliłam
się, że z góry wiedzieli, gdzie nas znajdą. Zdarzało nam się z Sanadą
zachowywać hałaśliwie, więc, dodając dwa do dwóch, bydlaki musiały podsłuchać
którąś z głośniejszych dyskusji.
Kirisame
spróbował ubiegnąć zbliżającego się do nas Deidarę i z własnej woli wygramolił
się spod stołu. Myślałam, że rzuci się na niego z pięściami, opętany chęcią
przetrwania, ale mój towarzysz jedyne co uczynił, to zgrabnie go wyminął.
— Sanada! – krzyknęłam w tej samej chwili,
kiedy Deidara rozkazał Sasoriemu ścigać uciekiniera.
—
Pozazdrościć takich znajomych, różowiutka – zaśmiał się nie-uciekinier — ten,
który został, aby raz na zawsze zażegnać nasze konflikty. Choć przed jego
wtargnięciem, oprócz strachu, zawładnęło mną zarówno mnóstwo wojowniczych
chęci, w tym momencie ulotniły się jak całe tamto natchnienie po spotkaniu z
oczami Sanady. Niewiarygodne, że zwyczajnie mnie porzucił.
Nie!
Nie
porzucił. Nie mógłby. Fakt, to ja odpowiadałam za obecne niebezpieczeństwo, a
zatem Sanada miał pełne prawo postąpić tak, jak postąpił, co nie zmieniało
faktu, że… paskudnie bolało. Psiamać!
Dosięgnęły
mnie wielkie, rozpostarte łapska. Dałam się im wyciągnąć z mojej nory, niepogodzona
z tym, co właśnie się wydarzyło. Palce Deidary wpiły się mocno w
niepodtrzymywane temblakiem ramię. W ostatniej chwili niewiele oprzytomniałam,
łapiąc obrus. Materiał zsunął się ze stołu i nie przyniósł mi absolutnie
żadnych korzyści. Oprawca roześmiał się gderliwie.
— Aleś ty głupia, różowa – gaworzył, prowadząc
mnie w nieznane. Przez sumiennie wyliczone pięć sekund, posuwaliśmy się do
przodu, a mnie nie blokowało zupełnie nic, oprócz jego ręki, zaciśniętej na
nadgarstku. Gdy tylko ośmieliłam się wyrwać, ustawił mnie tyłem do siebie i
szczelnie zaklinował ramionami. – Głupiutka, różowo-włosa dziewczynka. Szkoda
mi ciebie. Żeby przyjść tu, z własnej woli, w towarzystwie typka, który ze
strachu narobił zapewne w majtki… Och, jeżeli to na niego wymieniłaś Uchihę,
wydaję mi się, że ten świr był jednak lepszym materiałem.
Milczałam.
— I jak my sobie poradzimy z tą sytuacją?
Wiesz, ja tu tak zagaduję, niby na wesoło… a od środka rozsadza mnie złość. –
Splunął na podłogę, wieńcząc to przekleństwem. Nie widziałam jego twarzy, ale
byłam nad życie pewna, że cyniczny uśmieszek już dawno się stamtąd zmył.
Wyszliśmy
na korytarz – prawdopodobnie, kilka chwil wcześniej, to tędy drałowałam ile sił
w nogach, szukając schronienia… z Sanadą. Drogę oświetlało słabe światło
księżyca, przebijając się zza olbrzymich szyb, tych roztrzaskanych, które
rzucały na ścianę cienie, przypominające zęby w paszczęce bestii, oraz tych,
którym udało się przetrwać w całości.
—
Wkurzasz mnie, różowiutka! Takaś głupia, czy przywiało cię tu z jakiegoś
mądrzejszego powodu? Bo co ty chciałaś? Brawurowo odzyskać telefon? – Nagle
Deidara z impetem cisnął mnie na ziemię. Załagodziłam upadek, wystawiając
zdrową dłoń, więc w efekcie spotkanie z betonową podłogą skończyło się tylko na
przygryzionym języku i znośnym ucisku w klatce. – A może zebrała ci się ochota
na wycieczkę po zapadającej się hurtowni. Różne są fetysze na tym świecie. No
to co? Mieliśmy robić za oprowadzających?
Pomyślałam, że bardzo się boję. O ile pod
stołem nie było jeszcze ze mną do końca źle, tak teraz strach mnie
obezwładniał. Czułam mdłości, wywołane przez przekręcony z przerażenia żołądek.
Pod sobą słyszałam dudnienia stóp o posadzkę. Może chociaż Sanadzie uda się
zwiać?
Ciągle
milczałam.
— Wytłumaczmy coś sobie, zarazo – powiedział
złowrogo Deidara. – Zapominasz o komórce, zapominasz o nas, zapominasz o
możliwości powiadamiania policji, a wtedy my zapominamy o tobie i o twojej
rodzince, która mogłaby ucierpieć, gdybyś przypadkowo zapomniała o czymś
zapomnieć. — Wydałam zdławiony jęk, kiedy Deidara poderwał mnie gwałtownie do
góry, ciągnąc za kaptur. Przednia część ubrania zaczęła wżynać mi się w szyję i
podduszać.
— Przestań – wykrztusiłam. – Zostaw mnie.
— Jeśli przyszłaś tu z innego, głupszego
powodu, masz niesamowitego pecha, różowiutka, bo niezbyt dobrze powodzi mi się
ostatnimi dniami. Jestem bardzo, bardzo zły, że chodzisz sobie po hurtowni jak
po własnym domu. Nie wolno chodzić po tej hurtowni, jak po własnym domu,
rozumiemy się? Ona należy do nas! – Raptem odrzucił mnie po raz kolejny. Ponieważ
skierował mnie na najbliższą ścianę, nie miałam tyle szczęścia, co poprzednim
razem. Jedno mocne uderzenie i poczułam, że czaszka w środku mojej głowy
dosłownie wibruje, rozsyłając wzdłuż i wszerz ostre, przenikliwe fale bólu. Ugięłam
się pod ich natężeniem, dysząc ciężko. Wszystkie kończyny oraz głowa nabrały
naraz ołowianej wagi. Paraliżująca dezorientacja nie pozwała mi nawet reagować
– po prostu osunęłam się na ziemię.
Głowie
znów się oberwało.
Tym
razem musiałam już głośno powiadomić świat o swoim cierpieniu. Matko przenajświętsza, pasuję, poddaję się! Nie chcę już tego bólu.
Zabierzcie go ode mnie!
Pokracznie
ruszyłam zdrową ręką, usiłując rozmasować skronie. Poczułam jednak, że moja
władza nad kończynami jest zbyt uboga, abym jakkolwiek ją wykorzystała. Wciągnąwszy
powietrze, przewaliłam się na plecy. I tyle.
Czekałam
aż ból ustąpi.
Aż…
Odpłynę.
Zaraz
odpłynę.
— Zostaw ją! — rozległo się, równocześnie z
przyśpieszającymi stukotami buciorów o podłogę.
Z
wysiłkiem skierowałam wzrok w stronę, z której dochodziły. Wielka,
kontrastująca z pozostałą częścią widocznego obrazu plamka w kształcie ludzkiej
sylwetki znienacka zwaliła się pod gwałtownym atakiem drugiej, tak samo jasnej.
Usłyszałam
plaśnięcie na betonowej posadzce. Jęknęłam, ponieważ to wzmocniło ból głowy.
— Zostaw moją Heroine, bydlaku – odezwał się znajomy głos. Wyrażał wściekłość tak
czystą, jakby wiodła go dzika, niemal pierwotna furia. Efekt potęgowały
zwierzęce posapywania. Nie byłam pewna, od którego z chłopaków dochodziły.
Ale
to było nieważne.
Sanada
wrócił.
W
r ó c i ł.
— Sanada – powiedziałam, próbując na tę parę
chwil zignorować ostrza, powbijanie w mój mózg. – Sanada.
Coś się ze mną dzieje.
Sanada
walczył. Nie wiedziałam, jak sobie radzi. Nie wiedziałam czy pojedynek jest
sprawiedliwy, czy po wrogiej stronie stoją dwie bestie, czy tylko jedna –
Deidara. Nic nie wiedziałam i nie czułam się nawet na siłach, by najnormalniej
w świecie czegoś się jednak dowiedzieć. Ważyłam z tysiąc ton, a te tysiąc ton
absolutnie nie chciało się podporządkowywać moim rozkazom.
Ale
walczyłam. Walczyłam tak dzielnie jak Sanada. Raz po raz pojękiwałam, mierząc
się z nową, nadchodzącą falą bólu, lecz uparcie podnosiłam głowę wyżej, wyżej…
wyżej, cholera. Czułam jak tracę wyrazistość myśli, jak głupieję, wyłączam się.
W takiej chwili nie mogłam pozwolić sobie na niezobowiązujący odpoczynek. Absolutnie.
Na
momencik ocucił mnie głośniejszy krzyk Sanady, potem dziwaczny odgłos… turlania
się? Nie odpływaj, pobudzałam się. Nie waż się stracić przytomności. Łoskoty
zaciekłej bijatyki, choć potworne, stymulowały mój organizm. Zawarczałam pod
napływem tępego gniewu, usiłując unieść głowę, chociażby o milimetr, żeby mieć
jakikolwiek wgląd na sytuację – bezskutecznie – poosłaniała się w tę i we w tę,
jakby obumierając.
— Sanada — szepnęłam. Tylko na tyle było mnie
stać. Tylko tym sposobem, mogłam mu przekazać pewne rzeczy.
Wiem, że tu jesteś.
Przepraszam.
Nagle
wszystko ucichło. Mimo że nadal wpatrywałam się w punkcik na suficie,
pomyślałam: głuchota to następstwo nieugiętego utrzymywania świadomości. Miałam
tylko nadzieję, że nie będzie nieodwracalna.
I
owszem, nie była.
Po
paru sekundach martwej głuszy, ktoś puścił się biegiem wzdłuż korytarza. Na
myśl natychmiast przyszedł mi Sanada. W końcu na własne oczy przekonałam się,
jak obłędny jest jego strach, jak obłędnie
głodny, pożera go kawałek po kawałku. Pod ograniczeniami ciężkiego ciała,
mogłam jedynie wyobrażać sobie oddalającego się towarzysza. Choć w trzewiach
odezwało się niemiłe uczucie sprawionej przykrości, chłopak był… uprawniony do
tego typu zachowania. Przecież zostałam wielokrotnie pouczona, przecież dość
nasłuchałam się o rzekomym okrucieństwie Deidary i Sasoriego, naoglądałam się przekonania,
tkwiącego w kolorowych oczach Sanady, gdy podkreślał, że są niebezpieczni.
A
mimo to sprowadziłam go do tego miejsca.
Tylko
dlatego, aby rozkapryszona nastolatka ze zmarniałym samopoczuciem i bijącym z
niespełnionej miłości sercem… mogła przyciągnąć uwagę ukochanego.
Przez
nagły nalot tylu emocji, znalazłam siłę, by przekręcić głowę w bok.
Ujrzałam
go przed sobą w tej samej chwili, gdy dobiegły nas przytłumiane rosnącą
odległością przekleństwa.
Przekleństwa
Deidary.
— Ty… — Odetchnęłam. Wdech wyzwolił spod oczu
strumienie nieproszonych łez.
Sanada,
zsuwając się po ścianie naprzeciwko, wydawał z siebie różne zaintonowane
dźwięki, tamując ręką krew, która musiała wyciekać mu z nosa. Dzielił nas
zaledwie metr, ale z niedowierzenia i przez słabą kondycję, nie poruszyłam się,
by go dosięgnąć. Mimo to kiełkowały we mnie zalążki pożądania bliskości. Jego
bliskości.
O
ile chłopak akurat nie zaciskał oczu z bólu, zawsze, bez wyjątku, skierowywał
je na mnie. Dobijające się zza szyb łagodne światło księżyca cudownie
uwydatniało kolorowe tęczówki. Dzięki wywołanemu szoku zyskałam na czasie.
Umysł otrzeźwiał. Wzrok się polepszył. Nie poczułam jedynie powracających sił
witalnych, a świat wciąż trochę się kołysał.
—
Tchórz ze mnie, miernota i szkarada. Tak właśnie — szkarada – powiedział cichym, ubolewającym tonem. – Jeden
mój wujcio gadał, że nieważne jaki człowiek piękniutki, zadbany i czysty.
Zawsze będzie szkaradą, jeśli w sercu burdel.
Nie
chciałam dłużej słuchać jego rozterek. Obowiązkowy rytuał „użalający” najlepiej
odprawić nieco później. Wtedy wyjdzie chociaż popłatnie: zaczniemy użalać się
razem i od razu zrobi się nam raźniej.
Nie
miałabym ci tego za złe, pragnęłam powiedzieć, ale z czasem stawałam się coraz
mniej… zdatna do użytku. Ostatnim, czemu przyjrzałam się jeszcze oczami, które
współpracowały, był mój lojalny kumpel, odwracający spojrzenie gdzieś w prawo.
Usłyszeliśmy
szmer. Szmer stóp sunących bez pośpiechu po podłodze. Równy, prawidłowy oddech
– kompletnie inny niż nasze, po-przyśpieszane, niejednostajne, chrapliwe…
Zaczęłam
się wiercić.
Już tutaj jestem.
Już tutaj jestem.
Był
tutaj. No jasne.
No
jasne, że był.
Deidara
nie zwiałby jak spłoszona sarna, nie mając ku temu konkretnego powodu.
Wyśmiewał się bezczelnie z Sanady, a nawet wypominał, że zamiana blondyna na
Sasuke nie była opłacalną transakcją. Nie mógłby zatem przerwać trwającej bójki
i wysyczeć parę nieładnych słów podczas ucieczki.
Coś
musiało go do tego zmusić.
Ktoś, uściślając.
Odgoniłam
wiążące się z nimi myśli. Deidara i Sasori to przeszłość. Wszyscy o wszystkim
zapominamy, wszyscy wiedziemy długie, dostatnie oraz szczęśliwie życie jak w
naładowanych surrealizmem bajkach dla najmłodszych.
Czułam,
jak drżą mi palce nieunieruchomionej ręki.
Zobaczyłam
jak przekracza ją rozmazująca się, czarna plama. Piętro niżej trzasnęły drzwi.
— Sasuke. – Sanada przywitał się z nim
pretensjonalnym tonem. – Co ty… Pomóż Heroine.
Pomóż jej. Ona… Szlag by to. Jestem szkaradą, to mnie zostaw, ale ten głupiec tutaj
zasługuje na pomoc – plótł nieskładnie.
Proszę,
nie!
Miałam
wrażenie, że leżę na niewygodnym, dmuchanym materacu; że łagodne fale morza
niosą mnie w nieznane. Miałam też wrażenie, że jestem do ów materaca
przymocowana na wieczność. Obok mnie topiły się dwie, bliskie osoby, a ja nie
potrafiłam im pomóc.
— Oddaj mi kluczę – słyszałam.
— C-co?
— Klucze – powiedział spokojnie Sasuke.
Wyobraziłam sobie, jak wyciąga dłoń, by odzyskać własność.
Wiedziałam
w co pogrywa. Nie musiałam nawet specjalnie się skupiać, żeby go przejrzeć. Och, Sasuke.
—
Piorun ci dupsko spalił? Wsadź sobie tam te pierdolone klucze, świrze! Oddam ci
je, przysięgam, ale błagam, błagam, błagam… nie dostawaj teraz żadnych ataków!
Musisz jej pomóc. Teraz, Sasuke!
I
nic.
— Sasuke, do diabła!
Dalej
nic.
— DO DIABŁA Z TOBĄ, UCHIHA!
Ponad
mną coś musiało się wydarzyć. Mętny, szaro-bury obraz zastąpiła znienacka
kompletna czerń. Poprzedziły ją odgłosy czyichś powolnych kroków – jeżeli tak
można określić szuraniem podeszw o podłogę.
Coś
zimnego rozprysło się na moim odsłoniętym czole. Wzdrygnęłam się niezauważalnie,
cały czas wpatrując się w czarną niewiadomą, przysłaniającą sufit.
—
Sasuke… — odezwał się szeptem Sanada, wstrząśnięty.
Kolejna
łza spłynęła mi po czole.
Ł
z a.
Sasuke
stał nade mną, płacząc. To ostatni, konkretny wniosek, jaki udało mi się
wysunąć. Potem zbudzałam się do życia jak przewijany film. Podchwytywałam jedynie
szum rozmów chłopców.
— Nie – zaprotestował ktoś. Nie potrafiłam przypisać nadawcy. – Jestem jej coś winien.
Poczułam
dreszcz niepokoju, gdy ktoś ostrożnie podnosił mnie z mojego
unieprzytomniającego materaca. Odrętwiała, nie reagowałam na żadne krople,
które opadały mi od czasu do czasu na twarz. To Sasuke. Byłam tego pewna. Na
razie nie mogłam pojąć, dlaczego zaszkliły mu się oczy, ale jego bliską
obecność przyjęłam z olbrzymią ulgą.
— Zostaw – powiedział Sanada. Ciepłe dłonie,
przylegające do mojego ciała, wzmocniły zaciski. – Chcę ją trzymać.
Straciłam
przytomność.
Zbudziły
mnie miarowe podskakiwania i w głowie narodziła mi się świeża myśl o zbieganiu
po schodach. Te serie powtórzyły się parę razy, zakończone okropnym zgrzytem
starych drzwi. Rozpoznawałam ten dźwięk. Wcześniej myślałam, że zapowie
przybycie nieproszonych gospodarzy podczas naszych oględzin, ale razem z Sanadą
nie dopuściliśmy do siebie oczywistej kwestii ich urzędowania w środku budynku.
Skarciłam
się w myślach kilkoma ostrymi słowami. Głowa rwała w spazmach bólu, a na skórze
twarzy czułam zasychające pozostałości łez Sasuke. Muszę przeprosić. Muszę ich wszystkich przeprosić. Muszę…
przestać.
Uderzyła
we mnie fala chłodnego powietrza. Przyjęłam ją z cichym westchnieniem, otwarłszy
oczy. Niestety za bardzo przeceniłam chwilowe polepszenia – obraz był tak samo
niewyraźny i ciemny. Nawet gdy Sasuke, szczęśliwym trafem, akurat przerwał bieg,
w moim wzroku nie zaszła żadna zmiana. Szlag by to.
— Dzwoń – wydyszał Sanada. Musiał stać stritce
obok – jego głos dochodził z bliska.
Ułożyłam
głowę wygodniej w zgięciu ramienia Sasuke. Choć domyślałam się, że mogę tym
sobie zaszkodzić, z prawdziwością zawziętością nie pozwalałam opaść powiekom. Wiatr
chuchał mi na twarz, wpędzał włosy w dziwne tańce, a może i uspokajał, bo
przyjemnie było go czuć. Od określanie teraźniejszych czynności rozkoszowaniem odwodziły mnie
następujące fakty: Sanada poważnie ucierpiał, nadal wywąchiwałam tracącą się
woń krwi, a mózg Sasuke pracował teraz na najwyższych obrotach – tak mi się
przynajmniej zdawało. Zapędziłam go w kąt, uparta, głupiutka, szłam ku niemu
krokiem powolnym; krokiem, który przeznaczano w filmach dla złoczyńców,
zamierzających się do skrzywdzenia ofiary.
No
i stało się.
Do
oczu na nowo wkradły mi się łzy. Podniosłam niezdarnie ołowianą dłoń, szukając
jego policzka.
— Sasuke.
— Sakura – odszepnął cicho, podejrzanie cicho,
prowokując we mnie uczucie niepewności. Zapewne był rozkojarzony całym zajściem
i nie miał pojęcia, jak wielkie zrozumienie przechowuję wobec niego w sercu.
Przypomniałam sobie jego płacz. Przypomniałam sobie zaciętość, z jaką starał
się mi udowodnić, że nic dla niego nie znaczę. Cóż, może tkwiła w tym odrobina
egocentryzmu, ale mimo to wiedziałam, że prawda jest inna. On też to wiedział.
Wiedział, że nie znaczę dla niego nic,
ale coś i wiedział, że ja to wiem. A
jednak odważył się wpoić mi do głowy to kłamstwo, wykorzystując okoliczności.
Bo
kto uganiałby się dalej za osobą, która pozostawiła cię ranną?
ALE…
kto z wbitą do głowy jak gwoździe wiedzą o czającym się w hurtowni
niebezpieczeństwie, wszedłby tam, do samego końca oszukując samego siebie?
Morał
był taki, że pasowaliśmy do siebie z Sasuke wprost idealnie.
Odkaszlnęłam:
— Przepraszam.
Cień
nade mną spuścił głowę i zbliżył się, aby odnaleźć moje usta. Nie wahałam się,
tylko pomogłam mu w poszukiwaniach, niemyśląca, rozgoryczona, zła…
Pocałunek
trwał dwie sekundy. Pocałunek; jedno, pośpieszne muśnięcie, powściągliwe, obce.
I ten smak. Miękkość.
— Ja też przepraszam – odpowiedział mi, nie zmieniwszy
kąta nachylenia. Czułam gorący oddech na skórze, końcówki włosów, łaskoczące
mnie po czole. – Przepraszam, z góry
przepraszam.
Wtedy
opadłam z sił.
Gdy
przegrywałam ostatnią walkę z ostrym bólem głowy, zobaczyłam rozmazany kształt,
który skojarzyłam pochopnie z boiskiem do gry. Niedaleko na murawie sterczała
postać, gestykulując, tłumacząc coś rzetelnie. To jej głos ściszał się
stopniowo, kiedy zasypiałam. Głos, który wzywał pomoc.
Głos
Sasuke.
—
Spodziewasz się Cala i Cherron? – Temari uśmiechnęła się w sposób zjadliwy,
ten, kiedy prawy kącik jej ust wędrował do góry wyżej, niżli drugi. – A jeśli
już parę razy usiłowali cię odwiedzić, ale twoja matka odesłała ich z kwitkiem?
Rety, niedługo to będzie jej profesa, mówię ci.
To
chyba nie mijało się z prawdą. Od blisko dwóch tygodni mama zajmuje się głównie
przepędzaniem natrętnych gości, roztaczając wszędzie zaraźliwy nastrój
parszywca. Temari i Ino były wyjątkiem od reguły. Nalegałam, aby pozwoliła mi
na dopieszczenie życia towarzyskiego, a te dwie ciućmoki doskonale mi w tym
pomagały. Temari częściej urywała się jednak z ostatnich lekcji, by przy mnie
posiedzieć. Zawsze przynosiła torbę z piekarni obok szkoły i kupione w
supermarkecie szyszki ryżowe. Zajadając się nimi, na jakiś czas zapominałam, że
o spotkanie ze mną nie ubiegają się osoby, na których najbardziej mi zależy.
— Myślisz o Sanadzie czy Sasuke? – rzekła Tem,
wpadając w udawaną zadumę. – Teraz to już nie jest takie oczywiste.
— Dobrze wiesz, który… mi się podoba, mówiąc
kolokwialnie.
— Cha! Kolokwialnie. Mówiąc kolokwialnie, lecisz
na niego jak wrona na błyszczące. Ileś cię się już nie widzieli, pomijając
tamto zdarzenie?
— Dwanaście dni – wyznałam otwarcie. Tem nie
skomentowała mojej dokładności. Jak się tęskni za ukochaną osoba, to tak po
całości, nie?
— A Sanada?
— Nie przychodzi, ale codziennie dzwoni.
— A ty nie odbierasz, bo cię pocałował, tja?
To też.
Ale przede wszystkim niszczył mnie
wstyd.
Ze
smętną miną wróciłam do przepisywania zaległości z notatek przyjaciółki. Ta
natomiast znalazła dla siebie wygodną pozycję w moim łóżku. A niech tam sobie
spoczywa nawet tydzień, pomyślałam zrzędliwie. Dość już miałam bezruchu i
fiołkowych koncentratów do płukania pościeli, używanych przez matkę przy każdym
praniu. Siedzenie na krześle obrotowym przy biurku było na pewien sposób…
rozkoszą.
— Sakura – zanuciła obojętne Tem. – Co cię tak
naprawdę bardziej dręczy? Niedawne wstrząśnienie mózgu, kit o napadzie, nieczuły,
okrutny, obwiniający się w swoich czterech kątach Uchiha czy – wielce
zaskakujące – Sanada i jego nagły pocałunek?
— Nie podniecaj się za bardzo. Rzeczywiście…
ostatnio wiele się wydarzyło, ale, jakby się nad tym zastanowić, ta sprawa z
Sanadą nie daje ci spokoju, co?
— Tylko oszczędź sobie posądzania mnie o
zazdrość. Ja i Sanada to sprawa zakończona… niedoszła właściwie i w porę
przerwana. Intryguje mnie po prostu jego wybryk. Co mu strzeliło do głowy, żeby
cię pocałować? Okay, za nic nie ręczysz, byłaś ledwie przytomna, ale jednak…
takich rzeczy raczej byś sobie nie wymyśliła. Jestem oniemiała. Ach, Sanada,
Sanada… niby prostak, taki picuś-cwanuś, a tu się okazuje, że z niego wielka
tajemnica.
— Ucieszyłby się, wiedząc, że cię intryguje.
— A bo ja wiem – roześmiała się. – Teraz
wolałby, żebyś ty analizowała jego wyczyny moim podnieconym głosem.
Zamiast
wcinać ulubione szyszki ryżowe, od dłuższego czasu przygryzałam długopis, mocno
skoncentrowana. Naturalnie, to nie
notatki skłaniały do głębokich przemyśleń.
— Może zwyczajnie próbuje znaleźć pocieszenie.
W końcu dałaś mu kosza.
— Durniu, ty chyba czegoś nie pojmujesz.
— Czegóż to? – Obróciłam się na krześle
obrotowym w jej stronę, tym razem sięgając po szyszkę.
— Śmiesznego kodeksu kumpli. Żeby uniknąć
nieporozumień, śmieszna jest dla mnie tylko nazwa, same zasady… całkiem mądre i
zrozumiałe.
— Zasady?
— Podstawowa – zaczęła, wyrażając się trochę w
stylu Ino. – Dziewczyna kumpla jest nietykalna.
— Świetnie, ale…
— Zanim powiesz, że oficjalnie nie można
nazwać ciebie dziewczyną Sasuke, podkreślę uprzejmie, że faceci inaczej
traktują związki. Wystarczy, że któryś stwierdzi otwarcie: stary, ta dziewczyna mi się podoba. I co wtedy? Automatycznie reszta
paczki wyrzuca ją z listy potencjalnych kandydatek na podryw. Rozumiesz?
— Rozumiem tylko to, że za dużo czasu spędzasz
z Ino – uznałam.
— No tak. Kiedy mi to wyjaśniła, brzmiało to jak
wyznanie blondynki z programu na MTV, ale, wziąwszy jej słowa pod lupę,
stwierdziłam, że to całkiem oczywiste. Faceci są prości, lojalni… Sto razy
lojalniejsi od dwulicowych bab. Wiesz, czasami żałuję, że nie urodziłam się
mężczyzną.
— Zmień płeć. Teraz to modne. Jak napiszesz w
Internecie, że bliskie społeczeństwo nie toleruje twojego wyboru i jesteś
prześladowana, zyskasz wsparcie ludzi z całego świata, a nuż trafi się materiał
dokumentalny na MTV.
— Zrobię to, jak zajdziesz w ciążę i zgłosisz
się do „Nastoletnich mam”. Razem raźniej.
Nagle,
pięto niżej, rozległ się huk zatrzaskiwanych drzwi, odgłos spotu reklamowego z
telewizji, skrzypienie nieco oderwanej z podłogi paneli w sieni i wreszcie
głosy. Były jednak ciche i umykały próbą złożenia je w konkretne słowa.
— Mama w swoim żywiole – powiedziała Tem. –
Kogo tym razem wyprasza?
Zignorowałam
to, przekrzywiając głowę, wsłuchując się w głosy, żeby rozpoznać rozmówce mamy.
— Ciężko to znoszę, mój drogi! Zbyt ciężko! Za
chwilę będę zmuszona zrobić z tego domu więzienie, byle daleko od… — Posklejanie
chlipaniem zdania zaczęły stawać się głośniejsze, bardziej zrozumiałe, mimo
ogólnego rozklejenia mamy. Wzbudziło się we mnie poczucie winy, niewinnie,
nabierające siły zasmucenie. Jak to możliwe, że tak się tym przejęła?
—
Wyglądasz na zaskoczoną. – Tem przybrała chłodny wyraz twarzy. – Nie dziw się
jej. Ostatnimi czasy ciągle coś się z tobą działo. Ślady na szyi, podbite oko,
to zdarzenie na Kyomachi, wypadek, a teraz jeszcze rzekoma napaść. Sumując te
sytuacje, ich natężenie budzi podejrzenia, zwłaszcza, że przedtem żyłaś we
względnym spokoju. Dla matki to dość traumatyczne.
— Szkarada ze mnie – odparłam, nie patrząc na
nią. Wróciłam do poprzedniej czynności: powolnego konsumowania długopisu i
gapienia się na koślawe pismo przyjaciółki. – Mam burdel w sercu.
— Ja też – wyznała smętnie, nie wdając się w
szczegóły.
— Usiądźmy – zaproponował głos brata Sasuke.
Znowu tutaj przyszedł, znowu napastuje matkę swoim wsparciem, nędznymi
pocieszeniami. A mama już dawno zdążyła dojść do okropnego wniosku. Wniosek ten
zdawał się… beznadziejnie możliwy. Prawda była jednak inna. Zapisałam ją sobie
w głowie, układając słowo po słowie, tak aby i w nią dało się uwierzyć; aby i
ona miała szansę zyskać poparcie.
Itachi, mama wykrzyczała to pewnego dnia. To twój brat! On… on jakby przynosi
nieszczęście! Wiecznie sprawia jej przykrość, wiecznie, kiedy tylko Sakurze
dzieje się coś niedobrego, on okazuje się być w pobliżu! Nawet ten wypadek… Był
tam! To on ich znalazł! To on wezwał pomoc! Ja… Ja uważam, że to nie w
porządku. Coś jest nie tak.
Itachi
nie mógł się wtedy nadziwić ile potwornych rzeczy sugeruje moja matka, ile
podkoloryzowanych scenariuszy gromadzi się gdzieś w matczynej podświadomości,
oczekując jakiś konkretniejszych dowodów, żeby móc kogoś wtajemniczyć. Choć
wiedziałam, jak strasznie musiał się poczuć po tych oskarżeniach, zareagował
pospolitym oburzeniem.
Wierzyłam
jednak, że ani na moment nie zwątpił.
Nie
zwątpił w niewinność i bezbronność Sasuke wobec przebiegu losu — jego gadanina
o klątwach, niebezpiecznym świecie, od którego należy się izolować… to mogło
namieszać człowiekowi w głowie.
Ja
wierzyłam. Wierzyłam, że życie jest po prostu niesprawiedliwie. Wierzyłam w to,
do czego doszło już mnóstwo osób, doznających krzywdy i tych, którzy
przypadkiem lub z konieczności tę krzywdę oglądali.
Mój
ojciec też nie zasługiwał na śmierć.
— Niesprawiedliwość jest zła – powiedziałam z
goryczą w natłoku myśli.
Temari
odkrywszy, że jest już grubo po osiemnastej, zaczęła zbierać rzeczy. Na dole
roznosił się odgłos elektrycznego czajnika.
— Złe jest prawie wszystko, co zaczyna się na
„nie”. Wiem, mam genialnie prostą filozofię życia. – Pożegnała mnie tymi słowami.
Zaraz
po jej wyjściu, pokój ożywił cichutki hurkot, wibrującego na biurku telefonu. Sanada,
osądziłam. Ten tchórz, który mnie oszukał, pominął uświadamianie, że nie jest
tym, za kogo go uważałam podczas ucieczki z hurtowni. Nie zachęciły go do tego
nawet moje usta – rozchyliłam je wówczas tak ochoczo, gdy zawładnęła mną
niemądra radość.
Przysiadłam
na brzegu łóżka, zajmując się obserwacją rozświetlonego wyświetlacza. Ustaliłam
sobie, że pogniewam się kilka dni. Chętnie pogniewałabym się dłużej, ale nie
wypadało. Sanada ponoć miał straszliwie zmasakrowany nos, parę siniaków i opuchlizn
po bijatyce — doskonale pamiętałam, że zawdzięcza to wyłącznie mnie.
Widząc
w wyobraźni niewyraźnie obrazy tamtych chwil, omal skusiłam się sięgnąć po
telefon i na jednym wdechu poprzepraszać za wciągnięcie w tarapaty oraz lekceważenie
ostrzeżeń. Po takim potoku słów, zerwałabym połączenie, a serce przestałoby mi
pękać z żalu w razie, gdyby nadal usiłował się dodzwonić. Wstyd.
Kilka
dni zamieniło się w dwanaście.
Przez
ten czas wielokrotnie błądziłam myślami wokół Sasuke, jakby był gojącą się
raną, której stan testuję. Żaliłam się we własnych myślach na
niesprawiedliwość, pytałam, dlaczego się mną nie zainteresował, dlaczego
milczy… Dwa dni temu, natchniona, zbiegłam po schodach i, wsunąwszy stopę w
but, sądziłam, że jestem gotowa na konfrontację, jednak zrezygnowałam z owej
czynności, otrząsnęłam się. Czułam do niego lekki, kłujący żal. Nie przyszedł.
Nie przyszedł, gdy noce spędzałam jeszcze w szpitalu, ani wtedy, gdy wreszcie
dostałam wymarzony wypis.
Nie
przyszedł.
Nie
zadzwonił.
Nie
napisał.
A
ja, pogrążając się w smutku, odtrącałam Sanadę. Dla niego również
przechowywałam worek pretensji. Chociaż upierałam się w obecności Tem, że
wszystko zrujnował ten nieproszony pocałunek, od odebrania telefonu
powstrzymywał mnie głównie… sam telefon. Dlaczego Sanada kontaktował się ze mną
akurat telefonicznie? Tylko telefonicznie?
On
też nie przyszedł.
Do
szpitala. Do domu.
Nigdzie
ich nie było. Od dwunastu długich dni.
Dzisiaj
zmiękłam, ponieważ komórka odzywała się z niecodzienną częstotliwością. W ciągu
pięciu minut, przyjaciel zabiegał o kontakt trzynaście razy.
Liczenie dokonanych połączeń po prostu weszło
mi w nawyk.
— Sanada. – Zupełnie nie spodziewałam się swobody
we własnym głosie, ale naprawdę wymówiłam jego imię bez niczego zbędnego, co
mogłoby zdradzać wewnętrzne szamotaniny myśli w ciągu minionych dni. Przejrzałby
mnie, jedynie patrząc. Zobaczyłby wtedy rękę, która drży lekko, bo tak nakazuje
jej zakłopotany mózg. Zobaczyłby, wymyślałam sobie, odwracając się ku szybie,
niepewne oczy. Wielkie, niepewne, szmaragdowe oczy. Strach. Strach wszędzie się
czaił. Bezpodstawny, przesadzony, młodzieńczy strach – będzie mi się zdawał
beznadziejnie głupi, gdy wspomnę tę chwilę w dorosłym życiu. – Halo? –
powtórzyłam, nadal nieugięcie utrzymując normalny ton głosu.
— Doczekałem się. – Sanada osłupiał. –
Wreszcie się doczekałem.
— Cześć.
Cóż
innego mogłabym rzec? Och, może tysiąc innych, bardziej stosownych rzeczy?
Może. Może. Cholera, pogubiłam się w
tym.
— Cześć, Heroine.
Bardzo jesteś zła?
— Zależy o co konkretnie pytasz. Czuję wobec
ciebie złość przez czyny w liczbie większej niż dwa.
— Narozrabiałem. Wiem.
— I ja też. Nie martw się – przyznałam bezradnie,
nie zapominając zakończyć tego westchnięciem. – Kiedy zaczynamy się
przepraszać?
Cisza
przeciągała się.
— To skomplikowane… zagmatwane, trudniejsze
niż rozplątywanie słuchawek – powiedział Sanada. — Pamiętasz jak mówiłem o kuli? Że kiedyś ją
dostałem i takie tam?
— Pamiętam.
— Wtedy śmignęła mi obok głowy, dosłownie!
Następna, pierdolona kula. Z twojego powodu.
Nie
wykonałam żadnego ruchu. Długo nic nie mówiłam. Zareagował tylko żołądek,
kurcząc się na myśl o tym, co właśnie padło ze słuchawki.
— Oni… oni mieli broń? – Omal nie wykrzyczałam
tego w sposób, który nie umknąłby wyczulonemu w tym okresie słuchowi mamy. –
Strzelali do ciebie? Nie słyszałam odgłosu wystrzału, ja… Nie. W końcu miałam wstrząśnienie
mózgu. Jasne, że mogłabym… O cholera. Sanada. Wiesz, co to oznacza? Nie możemy tego
lekceważyć! Nie możemy wszystkich oszukiwać i… — ściszyłam głos: — wmawiać, że
nas napadnięto…
— Heroine,
wysuwasz pochopne wnioski. To… Źle mnie zrozumiałaś. Użyłem metafory.
— Metafory?
— Połączenie wyrazów, gdzie przynajmniej jeden
uzyskuje nowe znaczenie. Inaczej: przenośnia.
— Wiem, co to metafora! – oburzyłam się. –
Miałam na myśli…
— Wiem, Heroine.
— To dlaczego…
— Jutro wieczorem wracam do Korei. Nieodwołanie.
— Och.
Nastąpiło kolejne parosekundowe milczenie.
— Przedłużyłem pobyt tutaj na tyle, na ile
było to możliwie, Heroine. Chcę się
pożegnać. Jutro – mówił nadspodziewanie zimno. – Najwyższy czas.
Nie
wiedziałam, co odpowiedzieć.
Będę tęsknić?
—
Przedtem spełnię jednak swój obowiązek.
— Obowiązek – powtórzyłam niepotrzebnie.
— Pomogę Sasuke.
— Pomożesz Sasuke. Chwila! Sasuke? Pomożesz
Sasuke? A cóż to ma niby oznaczać?
— Grupa wsparcia, emo mode, zdruzgotany Itachi, urocza panna Cherron, no i Cal –
wymieniał. — Cal będzie ze mnie dumny. Poza tym dobrze zrobiłaby ci rozmowa z pewnymi
młodymi dżentelmenami.
— Z tobą i Sasuke – sprecyzowałam. – Tak, masz
rację.
— Więc jutro.
— Jutro.
— Będziemy razem we trójkę.
Poczułam
w trzewiach nadchodzące podekscytowanie.
— Tchórz, głupiec i wariat – podsumowałam.
Od autorki: NIE BIJCIE, NIE ZABIJAJCIE, NIE
KATUJCIE. Tyle łez wycisnęłam z siebie przy pisaniu, tyle nocy nie przespałam,
planując, myśląc, zastanawiając się. Jak już pewnie zdążyliście wywnioskować,
jestem zmienna – bardziej zmienna od stereotypowej zmiennej kobity. Raz mnie
bierze na własną ksiunszkę, raz na Totsuzen, raz na (oh God) jednopartówkę –
poważnie, to po spoilerach na nowelkę Sakury. Dzieje się ze mną wiele dziwnych
rzeczy + wiadoma katastrofa na początku maja.
Podsumowując:
żyję w typowym, nieobcym starszym ode mnie czytelnikom, stresie. Co chcę robić
w życiu i takie tam. Filologia czy grafika? Ksiunszka czy blogi? Jednopartówka
czy Totsuzen? Co z GAT? Z CHOLERNĄ MATMĄ? Czytelnicy, ała, smutek,
rozczarowanie, kolejne niespełnione obietnice… no normalnie zwariować można.
Po
11 maja będę względnie spokojna, tak myślę. Chociaż… cholera wie.
Rozdział
nie powala długością, ale dużo nad nim siedziałam, przysięgam. Pisałam tylko
wtedy, kiedy miałam ochotę – nic na siłę, na „odwal się”. Jakościowo jestem
zadowolona. Czasowo? Szkoda gadać.
Ostatni
rozdział przed nami, co zresztą można już wyczuć. Nie powiem wam, za co się
biorę, bo nie mam cholernego pojęcia, hasztag: zmienność.
Sakura
musi przeprosić Sanadę, Sanada ją, Sasuke ma wyj*bane – like always, a ja
kieruję do was znajome, magiczne słowo, bo godzina jest, jaka jest, a ja…
cokolwiek bym nie powiedziała, jakkolwiek bym się nie rozpisała, nie zmienię
tego, że ten blog miał czteromiesięczny zastój, a ja zawaliłam na całej linii.
PRZEPRASZAM.
Po prostu. Walczę i będę walczyć. Raz idzie gorzej, raz lepiej, ale walczę cały
czas.
Kocham
was.